De gustibus non est disputandum* - tak mawia stare łacińskie przysłowie.
W każdym przeciętnym
polskim domu znajdzie się cudowne cacuszko przekazywane z pokolenia
na pokolenie i strzeżone niczym mityczny skarb. I tak na stole stoi
kunsztowna, kryształowa (podobno!) rybo-patera, na półkach
wyeksponowane są rupiecie wątpliwej funkcji i proweniencji, a na
ścianie wisi landszafcik, względnie portret dalekiego przodka,
oczywiście osadzony w pozłacane ramy. Czasem nawet zadajemy sobie
pytanie: „Po co właściwie trzymam to cholerstwo w domu?”, ale
zaraz potem oddychamy z ulgą, myśląc: „Przecież to PRAWIE
antyk! Kapitał, będący zabezpieczeniem mojej spokojnej starości!
Przecież ciotka nie podarowałaby mi... bubla?”
Niestety,
z bólem w sercu, muszę uświadomić nieświadomych: W DZISIEJSZYCH
CZASACH PODRABIA SIĘ WSZYSTKO, OBRAZY OLEJNE TEŻ.
Rzućmy
więc podejrzliwym okiem na obraz wiszący w salonie i szczerze
odpowiedzmy sobie na parę pytań, które rozwieją wątpliwości
dotyczące tego, czy nasz skarb jest rzeczywiście dziełem sztuki
lub chociaż dobrze wykonanym obrazem, czy też wisi u nas jakaś
nędzna podróba. Sprawa jest zupełnie jasna, gdy znamy osobiście
twórcę naszego dziełka. Praca kogoś z rodziny, przyjaciela czy
koleżanki, jest zawsze czymś wartościowym, nawet jeśli w
pierwszym, drugim, a nawet trzecim oglądzie nie bardzo jesteśmy w
stanie stwierdzić, czy to, na co patrzymy, to namalowana porcja
tatara, czy też twarz wujka Zdzicha. Wiemy, że nasz rodzinny
Picasso poświęcił czas, talent (jeśli wystąpił; parafrazując
klasyka: malować każdy może,
trochę lepiej, lub trochę
gorzej...), farbę (czytaj: pieniądze), by oczom naszym
ukazał się wspaniały twór jego imaginacji. Warto więc docenić
naszego artystę i powiesić sobie prezent nad kominkiem. Aha,
jeszcze zdusić w sobie zapędy krytyczne, jeśli chcemy zostać w
dobrej relacji z autorem. Gorzej, jeśli nie jesteśmy w stanie
stwierdzić, kto jest autorem dzieła, albo w każdym przykurzonym
obrazie wyszperanym w wakacje na pchlim targu, wietrzymy dobry
interes.
Jako,
że jestem jedynie biednym studentem, skazanym na łaskę
uczelnianego stypendium, w wakacje pusty portfel zmusił mnie do
poszukiwania alternatywnych źródeł dochodu. Obok ciepłych posadek
telemarketera, ulotkarza, czy kelnera udało mi się wyłuskać
ofertę: „AAAAAASprzedawcę obrazów olejnych pilnie zatrudnię.”
Cudownie! W mojej wyobraźni pojawiła się wizja niewielkiej
galeryjki z ograniczoną ilością niepowtarzalnych malunków, wśród
których z pewnością znajdę jeszcze nie rozbłysłą, ale jakże
obiecującą nadzieję polskiego malarstwa. Oferta dotyczyła sporego
kurortu nad morzem, więc pożyteczne miało połączyć się z
przyjemnym- marszandowanie w godzinach pracy a potem smażenie się
na złocistej plaży.
Pierwsze moje
rozczarowanie wyglądało tak:
fot. własne |
Przemiły Pan Szef
zaprezentował mi moje przyszłe miejsce pracy, nie różniące się
niczym (poza towarem) od klasycznego stoiska z gaciami, jakie możemy
spotkać na pierwszym lepszym targu. Skusił mnie jednak
konspiracyjnie wyszeptanym: „podstawa PLUS PROWIZJA”, więc
należało przetrawić gorzką pigułkę skojarzeń z ruskimi
handlarami i dzielnie stanąć na stanowisku sprzedawcy dzieł sztuki
wątpliwej.
Sprzedawca,
to w sumie nie do końca odpowiednie słowo - należałoby raczej
użyć szumnie i dumnie brzmiącego terminu „doradca klienta”.
Doradztwo moje polegało na zapewnieniu kupującego o jego wspaniałym
guście i wysublimowanym smaku. Przy okazji okazało się, iż mam w
sobie bezczelnego kapitalistycznego naciągacza, który z uśmiechem
na ustach sprzeda Ci płótno, które nie znosi wilgoci, a które Ty
masz zamiar powiesić nad wanną w łazience. Serdecznie upraszam
przyszłych zainteresowanych: NIE dobieramy obrazu do:
- koloru ścian
- koloru tapiserii
- podłogi
- mebli
- koloru paznokci
Oczywiście
nie chcę, aby ktoś teraz pomyślał, że urządzam sobie kpiny z
tych wszystkich ludzi, którzy obok pluszowej foczki, czy statku w
butelce kupili u mnie obraz - boki zrywam jedynie z tych, którzy
tonem znawcy pytają: a za ile
ta akwarela? Zwykle taki znawca
po długich przemyśleniach i bolesnych (dla mnie) targach wybierał
sobie na przykład paryski widoczek i z miną godną samego Charlesa
Saatchi, na
odchodnym wieszczył triumfalnie: kiedyś sprzedam
to za miliony!
fot. własne |
fot. własne |
(http://www.polityka.pl/swiat/tygodnikforum/243682,1,w-chinach-kopiuja-na-potege.read ).
Prawdziwą
zmorą są koszmarkowate kopie obrazów znanych mistrzów, które
nawet już nie są podobne do swoich pierwowzorów. Van Gogh obciąłby
sobie z pewnością drugie ucho, gdyby zobaczył idące w setki marne
podróby Słoneczników, które tuż obok Pocałunku
Klimta są najczęściej eksploatowanym tematem. Koszt takiego obrazu
wykonanego w Chinach to około 35 dolarów, w Europie będzie
sprzedany za 100 dolarów, a Mój Drogi Szef kroi Cię na jakieś 150
dolców (bo przecież musi mi zapłacić prowizję).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz