środa, 6 listopada 2013

Dzieła sztuki wątpliwej, czyli wyznania sprzedawcy obrazów Made in China




De gustibus non est disputandum* - tak mawia stare łacińskie przysłowie.
W każdym przeciętnym polskim domu znajdzie się cudowne cacuszko przekazywane z pokolenia na pokolenie i strzeżone niczym mityczny skarb. I tak na stole stoi kunsztowna, kryształowa (podobno!) rybo-patera, na półkach wyeksponowane są rupiecie wątpliwej funkcji i proweniencji, a na ścianie wisi landszafcik, względnie portret dalekiego przodka, oczywiście osadzony w pozłacane ramy. Czasem nawet zadajemy sobie pytanie: „Po co właściwie trzymam to cholerstwo w domu?”, ale zaraz potem oddychamy z ulgą, myśląc: „Przecież to PRAWIE antyk! Kapitał, będący zabezpieczeniem mojej spokojnej starości! Przecież ciotka nie podarowałaby mi... bubla?”
Niestety, z bólem w sercu, muszę uświadomić nieświadomych: W DZISIEJSZYCH CZASACH PODRABIA SIĘ WSZYSTKO, OBRAZY OLEJNE TEŻ.
Rzućmy więc podejrzliwym okiem na obraz wiszący w salonie i szczerze odpowiedzmy sobie na parę pytań, które rozwieją wątpliwości dotyczące tego, czy nasz skarb jest rzeczywiście dziełem sztuki lub chociaż dobrze wykonanym obrazem, czy też wisi u nas jakaś nędzna podróba. Sprawa jest zupełnie jasna, gdy znamy osobiście twórcę naszego dziełka. Praca kogoś z rodziny, przyjaciela czy koleżanki, jest zawsze czymś wartościowym, nawet jeśli w pierwszym, drugim, a nawet trzecim oglądzie nie bardzo jesteśmy w stanie stwierdzić, czy to, na co patrzymy, to namalowana porcja tatara, czy też twarz wujka Zdzicha. Wiemy, że nasz rodzinny Picasso poświęcił czas, talent (jeśli wystąpił; parafrazując klasyka: malować każdy może, trochę lepiej, lub trochę gorzej...), farbę (czytaj: pieniądze), by oczom naszym ukazał się wspaniały twór jego imaginacji. Warto więc docenić naszego artystę i powiesić sobie prezent nad kominkiem. Aha, jeszcze zdusić w sobie zapędy krytyczne, jeśli chcemy zostać w dobrej relacji z autorem. Gorzej, jeśli nie jesteśmy w stanie stwierdzić, kto jest autorem dzieła, albo w każdym przykurzonym obrazie wyszperanym w wakacje na pchlim targu, wietrzymy dobry interes.
Jako, że jestem jedynie biednym studentem, skazanym na łaskę uczelnianego stypendium, w wakacje pusty portfel zmusił mnie do poszukiwania alternatywnych źródeł dochodu. Obok ciepłych posadek telemarketera, ulotkarza, czy kelnera udało mi się wyłuskać ofertę: „AAAAAASprzedawcę obrazów olejnych pilnie zatrudnię.” Cudownie! W mojej wyobraźni pojawiła się wizja niewielkiej galeryjki z ograniczoną ilością niepowtarzalnych malunków, wśród których z pewnością znajdę jeszcze nie rozbłysłą, ale jakże obiecującą nadzieję polskiego malarstwa. Oferta dotyczyła sporego kurortu nad morzem, więc pożyteczne miało połączyć się z przyjemnym- marszandowanie w godzinach pracy a potem smażenie się na złocistej plaży.


Pierwsze moje rozczarowanie wyglądało tak:

fot. własne

Przemiły Pan Szef zaprezentował mi moje przyszłe miejsce pracy, nie różniące się niczym (poza towarem) od klasycznego stoiska z gaciami, jakie możemy spotkać na pierwszym lepszym targu. Skusił mnie jednak konspiracyjnie wyszeptanym: „podstawa PLUS PROWIZJA”, więc należało przetrawić gorzką pigułkę skojarzeń z ruskimi handlarami i dzielnie stanąć na stanowisku sprzedawcy dzieł sztuki wątpliwej.
Sprzedawca, to w sumie nie do końca odpowiednie słowo - należałoby raczej użyć szumnie i dumnie brzmiącego terminu „doradca klienta”. Doradztwo moje polegało na zapewnieniu kupującego o jego wspaniałym guście i wysublimowanym smaku. Przy okazji okazało się, iż mam w sobie bezczelnego kapitalistycznego naciągacza, który z uśmiechem na ustach sprzeda Ci płótno, które nie znosi wilgoci, a które Ty masz zamiar powiesić nad wanną w łazience. Serdecznie upraszam przyszłych zainteresowanych: NIE dobieramy obrazu do:
  • koloru ścian
  • koloru tapiserii
  • podłogi
  • mebli
  • koloru paznokci
Oczywiście nie chcę, aby ktoś teraz pomyślał, że urządzam sobie kpiny z tych wszystkich ludzi, którzy obok pluszowej foczki, czy statku w butelce kupili u mnie obraz - boki zrywam jedynie z tych, którzy tonem znawcy pytają: a za ile ta akwarela? Zwykle taki znawca po długich przemyśleniach i bolesnych (dla mnie) targach wybierał sobie na przykład paryski widoczek i z miną godną samego Charlesa Saatchi, na odchodnym wieszczył triumfalnie: kiedyś sprzedam to za miliony! 

fot. własne



fot. własne
Mój Miły Kliencie, nie zarobisz wiele na tym skądinąd przyjemnym dla oka obrazku. Po pierwsze - pod stołem mam jeszcze z 15 takich samych, po drugie - to, co kupujesz, nie jest dziełem jeszcze niedocenionego studenta ASP, a jedynie wytworem małych zdolnych chińskich rączek. W Chinach jest to praca jak każda inna, takie paramalarstwo jest jedynie formą zarobkowania pozbawioną jakiejkolwiek głębszej treści, całkowicie odtwórczą, gdzie malarz nie jest artystą tylko rzemieślnikiem 
(http://www.polityka.pl/swiat/tygodnikforum/243682,1,w-chinach-kopiuja-na-potege.read ).

Prawdziwą zmorą są koszmarkowate kopie obrazów znanych mistrzów, które nawet już nie są podobne do swoich pierwowzorów. Van Gogh obciąłby sobie z pewnością drugie ucho, gdyby zobaczył idące w setki marne podróby Słoneczników, które tuż obok Pocałunku Klimta są najczęściej eksploatowanym tematem. Koszt takiego obrazu wykonanego w Chinach to około 35 dolarów, w Europie będzie sprzedany za 100 dolarów, a Mój Drogi Szef kroi Cię na jakieś 150 dolców (bo przecież musi mi zapłacić prowizję).

źródło: internet

Kupowanie obrazów made in China to nie grzech przeciwko sztuce, jeśli jesteś świadomy co kupujesz po co właściwie to robisz. Nie łudź się, że za 200 złotych wydanych u mnie zakupiłeś arcydzieło, na którym szybko się wzbogacisz. Jeśli jednak zdecydowałeś się na TEN konkretny obraz, bo Ci się podobał i chcesz, żeby ozdobił Twój salon, zamiast bohomaza sprezentowanego przez rodzinnego Picassa, to wszystko z Tobą w jak najlepszym porządku.

*o gustach się nie dyskutuje.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Ignoranci Kultury i Sztuki

Ignoranci Kultury i Sztuki