poniedziałek, 23 grudnia 2013

Stanisław Dróżdż Zapomniane/Zapomniany?


fot. własne


     Ostatnio sobie o nim przypomniano. Ja nie mam sobie czego przypominać, bo za krótko żyję, ale bardzo mnie zainteresował. Dlaczego zapomniano i czy ktoś o nim pamiętał? Trudno powiedzieć. Obecnie dostępność do tekstów na temat Pana Dróżdża jest na tyle łatwa, że nie wiem, co czytać najpierw.

     W zeszłym roku byłem na spotkaniu autorskim Małgorzaty Dawidek-Gryglickiej, dotyczącym jej pracy pt. ”Historia tekstu wizualnego Polska po 1967 roku”. Przyszedłem od tak, z czystej ciekawości, co tam mi pani doktor opowie. Mowa była o Andrzeju Partumie. Nie wiedziałem nawet, że praca poświęcona jest w głównej mierze twórczości pierwszego polskiego konkretysty.

     Teraz przygotowuję się do pracy na temat Pawła Susida, malarza posługującego się słowem. Wypożyczyłem z biblioteki rozprawę Pani Dawidek-Gryglickiej poszukując materiałów na jego temat. Jakież było moje zdziwienie, kiedy okazało się, że akurat o Susidzie nic autorka nie napisała. Szkoda, bo wydaje mi się on ważnym twórcą. Jest natomiast rozdział na temat Dróżdża na 95 stron, pisanych makiem.

Poezja kokretna

     Co to właściwie jest? Najlepiej chyba określa to nazwa pojęciokształty, której używał Dróżdż. Pojęcia i kształty jednocześnie. Oba składniki są ze sobą nierozerwalnie związane. W moim odczuciu ważne jest, by nie traktować tych realizacji w sposób kategoryzujący, tak jak sygnalizuje to Dawidek-Gryglicka.[1]
Zgadzam się również z tym, że: „Obraz nie może być analizowany z perspektywy lingwistyki i jej językiem, ponieważ pod tym względem jest on odległy od „językowej jednoznaczności.””.[2]

     Od początku intuicyjnie nie postrzegałem tego zjawiska ani pod kątem samego języka, ani samej formy, ponieważ sądziłem, że dzieła poezji konkretnej wymagają jednoczesnego czytania jednego i drugiego. Po lekturze różnych źródeł, okazało się to słuszne. Dzieła Stanisława Dróżdża są to, moim zdaniem, obrazy, ponieważ zaistniały w przestrzeniach instytucji artystycznych, między innymi w Galerii Pod Moną Lisą, Galerii Foksal i Galerii Propaganda. Tam niezależnie od tego czy wystawiony jest np. obraz tekstowy Susida, czy wiersz wizualny Dróżdża, patrzę na obraz, starannie skomponowany przez autora.
Nieważne jest to, kto stworzył dzieło, poeta czy malarz, pierwszy jest OBRAZ.
Dopiero gdy zauważę, że jest przede mną tekst (co ma miejsce ułamek sekundy po zarejestrowaniu wrażenia wzrokowego), zaczynam czytać. Później przechodzę na przemian od obrazu do treści wyrazów.[3]

     Jedną z bardziej rozpoznawalnych realizacji jest między, zaprezentowana po raz pierwszy w Galerii Foksal w Warszawie w1977r. Rekonstrukcja znajduje się obecnie w Muzeum Sztuki Współczesnej MOCAK w Krakowie. Wchodząc w jej przestrzeń poczułem siłę, jak to określał Walter Benjamin- aurę dzieła sztuki. Nie jestem jednak nim, więc nie uważam, że wrażenie, które na odbiorcy wywiera praca, odbiera zdolność interpretacyjną, a co za tym idzie, możliwość wartościowania, jakby tego chciała Katarzyna Szeja.[4] Wręcz przeciwnie, moim zdaniem, pozwala docenić utwór i myśl autora, która mu towarzyszyła podczas pracy. Jest to miara, którą stosuję, by sprawdzić jego wagę (przynajmniej dla mnie samego- subiektywną, na jaką mogę się silić jako krytyk). Między zrobiło na mnie ogromne wrażenie. Nie dlatego, że jest proste, czy skomplikowane (w rzeczywistości jest proste w formie i skomplikowane w treści), ale dlatego, że ogarnia odbiorcę całkowicie. Zamyka w swojej przestrzeni i jednocześnie zmusza do refleksji. Nie mam tu na myśli wydumanych frazesów tylko najprostsze rozumienie tego, co dzieło w sobie zawiera. Publikacje typu analitycznego, jak Stanisław Dróżdż 1939-2009 pomagają naprowadzić na interpretacje dorobku artysty, jednak podsuwając do kolejnych prac własne rozwiązania, rozleniwiają odbiorcę. Po co obejrzeć dzieło, spotkać się z nim osobiście, skoro mam wszystko podane na tacy? Wiedząc, że mogę zaburzyć swój odbiór zewnętrzną nadbudową, wolałem poczekać, aż zetknę się oko w oko ze sztuką i nie żałuję.[5]

     Nie o to w sztuce chodzi, żeby ją do końca zrozumieć, tylko o to, żeby ją poczuć, włączyć się, wziąć udział. Niestety wielu tego nie pojmuje, z czego wynikają później nieporozumienia i wielkie polemiki, coraz dalej odchodzące od samego dzieła. Zawsze się cieszę, gdy pojawia się wywiad albo rzeczowa biografia artysty. Są to dokumenty nie tyle do dosłownego odczytania, co do zbadania. Żywa tkanka, którą można analizować pod wieloma kątami, wystrzegając się błędu powtarzania cudzego zdania. Bardzo ważną publikacją pod tym względem jest Odprysk poezji. Stanisław Dróżdż mówi. Seria rozmów, które przeprowadziła autorka z artystą daje możliwość dalszych badań i dużą ilość informacji z pierwszej ręki, a to moim zdaniem najważniejsze.[6] Dlatego też zachęcam: Odbiorcy sztuki, miejcie swoje zdanie.

     Po śmierci Stanisława Dróżdża posypała się lawina tekstów na jego temat. Cieszę się i nie cieszę. Dobrze, że zainteresowanie wzrosło, ale dlaczego dopiero gdy sam zainteresowany wyzionął ducha? Czy nadal jestem w XIXw., kiedy to Vincent van Gogh nie sprzedał za życia ani jednego obrazu, a rok po zgonie zaczęto sprzedawać jego dzieła za miliony? Najwyraźniej tak, ale nie ma się nad czym zastanawiać. Będą kolejni niedocenieni i kolejni czekający tylko na śmierć artysty, by wzrosły ceny, bo zbiór obrazów się zamyka.



Kajetan Giziński


[1]  Małgorzata Dawidek-Gryglicka, Historia tekstu wizualnego Polska po 1967 roku, s.18.
[2]  Ibidem, s.22.
[3]  Ibidem, s.22, 23, przypis dolny.
[4]  Katarzyna Szeja, Pisać o sztuce – tylko jak? http://www.wiadomosci24.pl/artykul/pisac_o_sztuce_tylko_jak_10026.html (dostęp: 16.12.2013).
[5]  Redakcja Obieg.pl, Stanisław Dróżdż 1939-2009 http://obieg.pl/recenzje/9923 (dostęp: 16.12.2013).
[6]  Małgorzata Dawidek-Gryglicka, Odprysk poezji. Stanisław Dróżdż mówi http://www.obieg.pl/ksi%C4%85%C5%BCki/26231 (dostęp: 16.12.2013).

środa, 18 grudnia 2013

Absurd jest katalizatorem, a Grzyb malarzem



     Pancerny papier toaletowy Potiomkin. Sztuka żartobliwa, ale czy do dupy? Z pewnością nie, bo o papierze opowiada Grzyb. Ryszard Grzyb, kpiarz i artysta o wielu twarzach. Malarz, czy poeta- moim zdaniem, ktoś pomiędzy.

     Artysta już rok po uzyskaniu dyplomu w warszawskiej pracowni Rajmunda Ziemskiego, dołączył do słynnej Gruppy. Formacja ta należała do nurtu nowej ekspresji, który zdominował polską sztukę lat 80. Tak jak w przypadku wielu innych zrzeszeń, jej założenia zawierały w sobie sprzeczności, wynikające z różnic pomiędzy artystami. Można jednak określić ogólną cechę, którą jest umiłowanie obrazu. Nie jakieś założenia programowe, tylko czysta przyjemność z dotykania pędzlem płótna, smarowania, kolorowania[1]. Świadomie użyłem tego słowa, ponieważ Ryszard Grzyb traktuje barwę w sposób czysto dekoracyjny. Właśnie sprzeczność jest dla artysty jednym ze środków wyrazu, skoro deklaruje, że: „zasadniczym nośnikiem sensu jest odzwierciedlenie absurdu[...]”[2].

     Wypowiedzi autora i tytuły obrazów rzucają światło na to, co obecne w jego malarstwie. Duża w nim ilość scen erotycznych i obscenicznych, takich jak: Szlifierz nocnych diamentów, czy Jak kopulują nosorożce z 1984 r. Najbardziej podoba mi się Sranie ku wolności z 1985 r. Małpa stojąca w oknie, wymachująca łapkami, z wypiętym zadem i wielka brązowa smuga. Jak sądzę, jest to frywolny, dzięki czemu niezbyt gorzki komentarz do twórczości własnej i innych malarzy nowej ekspresji.

     Obrazy artysty cechuje celowo niechlujne, brudne mazanie farbą, traktowaną bardzo materialnie[3]. Mimo szybkiego tempa pracy, Grzyb korzysta z możliwości tej substancji, świadomie zestawiając ze sobą płaszczyzny gładkie i chropowate, transparentne i kryjące. Pozostawia również wyraźne ślady zamaszystych ruchów pędzla. Struktura kompozycji jest jednak konkretna, zwarta, często centralna. Najbardziej dotyczy to prac z lat 80-tych, kiedy malarz inspirował się twórczością dzieci oraz chorych psychicznie[4]. Stąd zdeformowane i nieporadne kształty, gruby kontur. Obrazy z okresu aktywności Gruppy są nie tylko swobodne w formie, ale jednocześnie zaangażowane politycznie. Nie w sposób narzucający, agitatorski, lecz właśnie komentujący, tak jak Przemarsz ptaszków przez flagę w stanie wojennym z 1982 r[5].

     Następna dekada to dla artysty okres przejściowy pomiędzy niczym nieskrępowaną ekspresją, a dopracowanymi płótnami lat dwutysięcznych. Dzieła takie jak np. Sala pamięci 1 z 1992 r., doskonale obrazują metamorfozę, jaką przeszła twórczość Grzyba. Zdaniem autora, dawna formuła malarska już się wyczerpała[6]. Synteza jest już w zaawansowanym stadium, kształty stały się wyraźniejsze, kompozycje coraz bardziej dekoracyjne. Coraz więcej jest ornamentu i geometrii. Nie ma wyraźnego punktu napięcia, tak jak np. w Niedzieli Palmowej, gdzie przyciąga hipnotyzujące oko, umieszczone w samym centrum. Treść obrazu jest już praktycznie nieistotna, liczą się najprostsze skojarzenia. Nosorożec staje się stopniowo jednym z czołowych bohaterów coraz bardziej zwierzęcych płócien Grzyba. Nosorożec, Mała czarna głowa nosorożca z 1991 r. Koguty, żółwie, koty i byki, to główne tematy. Błahość wręcz uderzająca, ale nie w sensie rzecz, tylko w absurdzie, a przede wszystkim w malarstwie. Dziedzinie, której koniec ogłaszano wielokrotnie, a mimo to nadal istnieje i ma się dobrze. Sama nowa ekspresja zrodziła się jako neo-styl, w odpowiedzi na działania pod enigmatyczną nazwą konceptualizmu. Większość artystów zwanych konceptualistami  odżegnywała się od nadanego miana. W przypadku polskich przedstawicieli nowej ekspresji nie było sprzeciwu, ponieważ sami chętnie tak się określali. Akceptowali w pełni swoją rolę, określoną tym, co im towarzyszyło, co przeszli i w jakich czasach żyli[7]. Zdaniem Aleksandra Lipskiego, jedną z podstawowych cech wyróżniających polskich Neue Wilde jest łatwość w znajdywaniu wroga. Trudno nie przyznać mu racji, czytając choćby tytuły dzieł Ryszarda Grzyba z tego okresu. Dlatego, gdy epoka minęła, również obrazy się zmieniły. Nie zgadzam się jednak z określeniem, że „wolność z roztropnością rozeszły się na dobre”. Wszystko co powstaje, jest bowiem dokumentem swoich czasów. Najwyraźniej Polakom w latach osiemdziesiątych potrzebna była nagość, brutalność i upust złych emocji spowodowanych  rozgoryczeniem. Ważne, że Ryszard Grzyb zareagował i nie zabrnął  w ślepą uliczkę, którą wytyczyła fanatyczna chęć nowatorstwa neoawangardy[8].

     Trenował karate i boks tajski (ma już tytuły mistrzowskie), medytuje. Interesuje go widocznie kultura chińska, a przejawem fascynacji są takie dzieła jak Konfucjusz, nosorożec i Lao-Tsy. W nowym wieku artysta nie odczuwa już potrzeby walki, ma świadomość swoich atutów i wad. Jak zwykle tworzy tak, jak mu się podoba, jednak jego gust i światopogląd uległy zmianie.

     Równolegle do malarstwa pisze, tworzy poezję, ale też realizacje z pogranicza dziedzin, takie jak Zdania napowietrzne. Jest to projekt o tyle oryginalny, że rzadko się zdarza, by malarz tak zdecydowanie sięgnął po słowo jako narzędzie. Artyści, z tego samego co Grzyb kręgu, jak Marek Sobczyk czy Paweł Susid, wykorzystują także tekst, jednak w formie obrazu. Grzyb poszedł o krok dalej i użył go samodzielnie, czyniąc go sensem całej akcji. Najpierw dziwne teksty pojawiły się w przestrzeni publicznej, w klubach, na billboardach (gdzie wyjątkowo były ręcznie przez autora namalowane). Początkowo dziwne, nic nie znaczące litery na wielkich białych planszach, później dokończone, tworzące pełny napis, nadal trudny do zrozumienia. Na koniec zorganizowana została wystawa  PLACEBO, rozpoczynająca działalność galerii Propaganda w Warszawie[9]. Zbierane, czy nawet kolekcjonowane zdania umieścił artysta na tablicach przypominających rejestracyjne, na kubkach, ołówkach i innych przedmiotach, w prasie i Internecie. Jaki miał cel w pokazaniu swoich poetyckich prób w murach galerii? Z pewnością taki, by nadać im nowy kontekst, włączając je w pole sztuk wizualnych. Możnaby Zdania napowietrzne nazwać poezją konkretną, ale to poważny błąd, ponieważ u Grzyba liczy się gest malarza, który postanowił użyć tekstu, nie zaś sam tekst z układem typograficznym, czy przestrzennym[10]. Napięcie powstaje po odczytaniu dziwnego komunikatu, gdy się zrozumie, że nie ma narracji i nie ma sensu. Ale po co pisać, skoro go nie ma? Pewnie właśnie po to, by się ponownie nad naturą Grzyba zastanowić...

Kajetan Giziński

[1] R. Grzyb, Jak ja sobie czasem myślę o malarstwiehttp://www.ryszardgrzyb.pl/tekstyprogram.html
[2] Idem, Kilka odpowiedzi na pytania, które zadała mi pani Gizela Burkamp, http://www.ryszardgrzyb.pl/tekstyprogram.html
[3] L. Czajka, Wywiad z R. Grzybem 15.02.2012http://www.ryszardgrzyb.pl/tekstyprogram/wywiadl_czajka.pdf
[4]A.F. Pawlak, Z księciem powietrza Ryszardem Grzybem o Tajemnicach życia, dowcipie jako zaczynie obrazu, napadach na bank i stanach podrażnionej wyobraźni , „Format”, nr 56, s. 43.
[5] S. Gieżyński, Ryszard Grzyb nokautuje sztuką, http://www.weranda.pl/sztuka/obrazy/6283-ryszard-grzyb-nokautuje-sztuka
[6] Ibidem.
[7] A.F. Pawlak, op. cit., s.43.
[8] A. Lipski, Karnawał bez końca czyli o kłopotach z wolnością, „Format”, nr 56, s. 4.
[10] G. Borkowski, Napowietrzne zdania, http://www.obieg.pl/recenzje/479

poniedziałek, 16 grudnia 2013

NAJBARDZIEJ POLSKIE SŁOWO



     Czy zastanawiałeś się kiedyś Drogi Czytelniku, jakie to słowo będzie najbardziej polskim z polskich słów? Jakie to słowo jest tworem typowo naszym, wykorzystującym jedynie polskie litery alfabetu? Otóż takie to szczere i głębokie rozmyślania dopadły mnie podczas zwiedzania wystawy Mikroutopie Codzienności w toruńskim CSW; pośród prezentowanych prac znalazłam respons bijący w moje oczy jaskrawą czerwienią. Panie i Panowie oto oświecona zostałam  za pomocą kilkunastu różnej wielkości flaszeczek à'la  koktajle Mołotowa- ujrzawszy ich żółtą barwę z przyklejoną biało-czerwoną etykietą poczułam, iż mam do czynienia z współczesnym wcieleniem Wernyhory; Jerzy Kosałka za pomocą prostej instalacji wywieszczył mi oto najbardziej polskie słowo: ŻÓŁĆ.

     Naszymi barwami narodowymi są biel i czerwień. Biel miała symbolizować nieskalanego polskiego ducha, a czerwień odwagę i waleczność naszego narodu. Wnioskuję jednak, aby uznać barwy nasze narodowe za przestarzałe i zastąpić je kolorem adekwatnym do obecnie panujących nastrojów w narodzie: ŻÓŁCIĄ. Orzeł rozczapierzony na żółcistym tle symbolizowałby nieliche wkurzenie narodu polskiego - o ile prawdziwiej wyglądałaby żółcista flaga powiewająca nad ZUSem cz US? Żółć jest przecież wszechobecna w polskiej tradycji, uwielbiamy wprost, głośno i wyraźnie dawać upust zalewającej nas żółci, a kraj nasz zamieszkiwany jest głównie przez Adasiów Miauczyńskich, modlących się co wieczór o plagi egipskie pukające do drzwi sąsiada.

     Humory i dąsy panują u nas nieprzerwanie już od wielu wielu lat; Kosałka pokusił się o wizualizowanie żółcistych nastrojów, początkowo pod nazwą Polnische Galle, prezentowaną w 2006 roku w Dreźnie; wtedy to żółciutkie beczki i rakiety V-3 miały odnosić się do napięć wynikających ze stereotypowego podejścia do relacji polsko - niemieckich. Kolejną realizacją wykorzystującą ten pomysł był billboard z 2009 roku wykonany dla toruńskiej Galerii Rusz. Gotową instalacje artysty kupiło CSW Znaki Czasu i  zaprezentowało na głośnej wystawie Thymos- sztuka gniewu, która to odbiła się żółcią kuratorowi ekspozycji, Kazimierzowi Piotrowskiemu. Samo dziełko, będące obiektem moich wynurzeń, stało się symbolem burzy, która rozegrała się nad głową faceta, chcącego tylko przedstawić swoją koncepcję polityczno- wystawienniczą( z naciskiem na polityczną!). Światek artystyczny na czele ze sporą grupą prezentujących swoje tworki w CSW artystów, poczuł się urażony interpretacją / nadinterpretacją? Piotrowskiego; kuratorskie politykowanie doprowadziło do wycofania się z udziału niektórych twórców. Wzburzona żółć artystów i związany z tym skandal paradoksalnie przyczyniły się do sukcesu komercyjnego wystawy, a moje ulubione buteleczki stały się symbolem niesnasek na polu artysta versus kurator.

Fot. własne

     Owe butelczyny pojawiły się ponownie właśnie na Mikroutopiach, które są zrealizowane w całości z kolekcji CSW; ale uwaga! W wersji 2013 obok półeczki z żółtymi butelkami dostawiony został circa pięciolitrowy baniak z wielgachną etykietą Żółć Piotrowskiego. Oczywiście, nawiązanie do kontrowersyjnej wystawy strzeliło we mnie z siłą pocisku;  czy kuratorka, Izabela Kowalczyk stara się nam za pomocą prezentowanych prac opowiedzieć historię zbiorów CSW, czy też po prostu chce wykorzystać siłę blockbustera i podkręcić oglądalność ekspozycji?

Fot. własne

     Niestety rozczarowałam się, kiedy obejrzałam sobie dokładnie całą wystawę- koncepcja kuratorska moim zdaniem, nie porywa, nie składa się w całość - poszczególne działy (Życie organiczne, Posthumanizm, Prywatne jest polityczne, Sztuka na peryferiach, Sztuka to kłamstwo?) łączą się  jedynie dzięki silnie intelektualizującym opisom kuratorskim, a prawdziwe perełki kolekcji, giną w sąsiedztwie ryzykownych zakupów CSW. Wspaniałe jest to, że na Mikroutopiach Codzienności możemy prześledzić 6 lat tworzenia się kolekcji, jednak dla mnie zbyt dosłowne stało się zwykłe przechwalanie się zakupami, okraszone intelektualnym gawędziarstwem. No cóż, jakiegoś ignoranta żółć musiała zalać i niech to będę ja.


Iza Kiełek

niedziela, 8 grudnia 2013

Lech Majewski "Telemach"



    Na wystawę przyszedłem zwiedziony ciekawością ekspozycji złożonej wyłącznie z wideo (nie licząc rzeźby stojącej w centrum). Figura ta zresztą stanowi klamrę dla całości, spina różne przeplatające się w skomplikowanej historii wątki, ale przejdźmy do rzeczy.

    W toruńskim CSW zaprezentowano cykl prac pt. „Krew poety”. Poszczególne projekcje swobodnie nawiązują do sąsiadujących, czasem umieszczonych po przeciwnej stronie pomieszczenia wideo. Od pierwszej chwili gdy wszedłem do największej sali ekspozycyjnej, zauważyłem, że przestrzeń jest niezwykle precyzyjnie zaplanowana, wręcz dopieszczona. Odległości pomiędzy kolejnymi pracami sprawiają, że jest między nimi miejsce „na oddech” i jednocześnie nie są od siebie daleko. We wszystkich czterech rogach wyświetlane są z rzutnika wielkie, podwójne projekcje: po jednej na każdą z sąsiadujących ścian. Dźwięk wydobywa się z niewielkich głośników rozmieszczonych przy ziemi. Nie jest głośno, ale wszystko można dobrze usłyszeć. Zresztą fonia jest tu raczej narzędziem pomocniczym. Przy projekcjach dźwięk rozchodzi się w przestrzeni, co odpowiada ich bardziej otwartym kompozycjom i mniej absorbującym historiom. Sceny wyświetlane na telewizorach są bardziej kameralne, nawet intymne. Tutaj słuchawki pomagają odizolować się i skupić wyłącznie na filmie.

    Sama kolejność oglądania kolejnych scen znacznie zmienia interpretację, rozumienie ukrytych, zagmatwanych treści. Ja zwiedzanie rozpocząłem od wideo rozmieszczonych na ścianach, podążając zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Historia zdawała mi się niepełna, gdy jednak obejrzałem sceny wyświetlane na czterech metalowych skrzyniach pośrodku sali, wiele rzeczy zostało dopowiedzianych. Mimo to całość stanowi otwartą kompozycję, nie ma ostatecznego głosu autora. To widz musi sam zbudować opowieść z luźno powiązanych, krótkich sekwencji. Jestem przekonany, że każda osoba przeczyta tę opowieść w trochę inny sposób. To właśnie w tym braku dopowiedzenia, domknięcia, nurtującej niepewności widzę ogromną wartość dzieła Majewskiego. Historia, wbrew wyrywkowości, jest niezwykle spójna, ani jeden element nie wyłamuje się z całości.
   
    Wielokrotnie powtarzają się te same postaci umieszczone w innych kontekstach, sytuacjach, a wszystko podszyte jest erotyką. Pierwsza ze scen odbywa się w szpitalu dla obłąkanych, gdzie jeden pacjent maszeruje jakby był żołnierzem, drugi chodzi do tyłu, trzeci stoi i wskazuje palcem nieokreślony punkt. Młody chłopak, bohater większości epizodów, siedzi sztywno na krześle, w ogóle nie zwraca uwagi na przechodzącą obok dziewczynę. Lekarze flirtują z pielęgniarkami, obłapiając je.
Rzucana na ścianę obok scena rozgrywa się w lesie. Stoi ten sam starszy pan i wskazuje coś palcem, wydaje się, że nie widzi tego, co wokół się dzieje. Jest odizolowany. Pacjenci szpitala przytulają, całują, obmacują kobiety ubrane w dziwaczne suknie z rozcięciami w miejscach erogennych. Scena jest zupełnie nieprawdopodobna. Nie sposób zrozumieć o co może chodzić.
   
    Kolejna sytuacja przedstawia małego chłopca podglądającego młodą kobietę o blond włosach w kąpieli, która oblewa swoje ciało mlekiem. Powiązanie z seksualnością aż nadto czytelne. Dziecko przestraszone ucieka. Dalej widzimy mężczyznę  średniego wieku w nowoczesnym mieszkaniu, którego budzi owczarek niemiecki. Zakłada kamizelkę kuloodporną, ubiera się. Nie widać pomiędzy kolejnymi obrazami żadnego związku. Potem projekcje: na obu atrakcyjna brunetka uderza rękawicami worek treningowy. W tle słychać znany utwór Besame Mucho. Niespodziewanie akcja jednej z nich przenosi się do biurowca, gdzie pracuje kobieta. Wchodzi ochroniarz, bierze od niej torbę, idzie do innego pomieszczenia, wyjmuje z niej puszkę konserwy. Pakuje łapczywie zawartość do ust, siorbie i mlaska. Za oknem (lata, lewituje?) blondynka, którą podglądał chłopiec. Wychodząc z wieżowca mija obojętnie starszego człowieka, który podobnie do niego pochłania paprykarz. To chyba najdziwniejszy fragment ekspozycji. Dlaczego artysta postanowił połączyć w jednym miejscu dwa, zupełnie ze sobą niezwiązane elementy? Dlaczego mężczyzna mieszkający w luksusowym apartamencie je konserwę jakby nie miał nic w ustach od wielu dni?

    W następnej scenie spotykają się wcześniejsze postaci: ochroniarz, dziecko i brunetka. Ona siedzi na sofie z założoną nogą. Na podłodze chłopiec bawi się kolejką, po pomieszczeniu chodzi owczarek. Słychać skomlenie i piski psa, jednak to nie on wydaje z siebie dźwięki. Kamera wskazuje z powrotem dziecko, które zaczyna miarowo poruszać kolejką w tył i w przód, cały czas patrząc na odsłonięte nogi kobiety. Wchodzi mężczyzna, zmienia się zachowanie chłopca, który zdaje się być teraz całkowicie obojętny. Ochroniarz podpisuje jakiś papier (pozew rozwodowy?). Nie wiadomo jeszcze jakie są związki między postaciami.

    Kolejna scena jest typowo erotyczna. Ten sam mężczyzna przybija gwoździami szlafrok blondynki do ściany, rozpoczyna grę wstępną. Cichy szum deszczu przerywa pisk opon. Kochanek nerwowo sprząta. Kim jest dla niego ta kobieta? Kto przyjechał i tak przestraszył ochroniarza?

    Obok scena nad zamkniętym basenem. Siedzi ten sam obłąkany młodzieniec, pisze, odwrócony do wszystkich plecami. Teraz już domyślam się, że to tytułowy poeta. Stoi ten sam starzec i cały czas coś pokazuje. Poznany wcześniej ochroniarz pomaga wyjść z wody nagiej blondynce, którą wcześniej podglądało dziecko. Patrzy jej głęboko w oczy. Tańczą. Powoli zaczynam rozwiązywać układankę, napięcie rośnie. Jestem coraz bardziej ciekawy, co się wydarzy.

    Następne projekcje. Otwarta przestrzeń, ponury, niczym nie wyróżniający się krajobraz. Ochroniarz jedzie samochodem z chorym psychicznie poetą. Na tablicy rejestracyjnej widnieje drukowany napis: BE SAME. Wchodzą razem na wysokie wzniesienie, przytulają się. Ochroniarz wyjmuje nóż i zabija młodzieńca. Podpala ciało i odjeżdża. Wszystko jest szorstkie, ciężko dopatrzyć się jakichkolwiek emocji z mimiki postaci. Jedyne oznaki uczuć można wyczytać z gestów. Kim są dla siebie? Dlaczego zabił niewinnego człowieka? 

    Galeria obrazów, nowe miejsce akcji. Nie wiadomo dlaczego akurat takie. Chorzy ze szpitala obłąkanych przychodzą pod obraz i przebierają się za postaci z obrazu Rogera van der Weydena: „Zdjęcie z krzyża”. Ustawiają się w odpowiednich pozycjach, chwilę stoją w pozornym bezruchu. Rozchodzą się. Pozostaje sam młodzieniec (tytułowy poeta), który jeszcze chwilę ogląda twarz Chrystusa i również wychodzi.

    Coraz bardziej czuję, że wszystko, co do tej pory odkryłem w zagmatwanej narracji jest niepewne. Czy właściwie odczytuję sens poszczególnych wątków? Chyba tak. Ale czy mogę tak stwierdzić bez odrobiny wahania? Idę dalej.

    Znów poeta, na powrót w szpitalu. Podchodzi do motoru stojącego przy murze zakładu zamkniętego. Zakłada kask, rozpędza się, głośno uderza i mdleje. Natychmiast podbiega przerażony ochroniarz z lekarzem.

    Ostatni narożnik sali i para projekcji. Poeta siedzi w (łazience?) skrępowany kaftanem bezpieczeństwa. Próbuje się uwolnić (czy na pewno dosłownie?). Ze wszystkich otworów w pokoju i ciele chłopaka płynie krew. Zmiana ujęcia: naga blondynka stoi wśród tusz wołowych. Mimo, że powoli zamarza stoi nieruchomo. To jednak nie łazienka, tylko masarnia. Dlaczego? Nie mam pojęcia.
Kolejne ujęcie z poetą, tym razem znowu pisze. W masarni? Tak. Tutaj też jest kobieta. Muza? Może.

    Przenoszę się na podwórko w starej dzielnicy. Świadomie używam słowa „przenoszę”, ponieważ już całkowicie wciągnęła mnie tajemnicza historia.
Obraz jest jakby wyprany z kolorów. Przez bramę wchodzi (bezdomny?) ten sam, który siedział pod biurowcem, głośno tłukąc łyżką w garnek. Lokatorzy otwierają okna, przyglądają się. Nie widać z ich strony żadnej złości. Nie wiadomo skąd pojawia się baran, którego mężczyzna zabija oszczepem. Rozkłada prosty namiot, rozpala ogień i piecze zwierzynę na ruszcie. Znów je w tak samo obrzydliwy sposób. Bramą wchodzi młoda kobieta, którą zaciąga do namiotu i dochodzi do stosunku (czy na pewno gwałtu?). Znów słyszymy jedynie nieartykułowane dźwięki, jęki, pomrukiwania, żadnego krzyku. Z góry spadają zrzucane przez kobietę: najpierw konserwy, później pisma pornograficzne. Na końcu w ziemię uderza lala z sex shopu. Ponura sceneria potęguje klimat grozy.

    Jestem wstrząśnięty obojętnością wszystkich postaci. Wszyscy milczą, rzadko i słabo okazują emocje. Co to za świat? Sztuczność sytuacji przeraża. Zastanawiam się na ile autor naprawdę popiera teorię Freuda. Czy jego zdaniem rzeczywiście działania człowieka podyktowane są popędami seksualnymi? Wiele na to wskazuje. Myślę jednak, że zamierzeniem Majewskiego nie było pianie peanów na cześć twórcy psychoanalizy. Raczej wskazanie przyczyny wielu ludzkich problemów. Taka interpretacja pozwala na znacznie szersze zrozumienie, potwierdzają tę wersję fragmenty prezentowane w metalowych skrzyniach w samym centrum sali.

    Tutaj tematyka zawęża się do sytuacji związanych z małym chłopcem. Po obejrzeniu wszystkich wideo rozmieszczonych na ścianach to ciekawa odmiana. Razem z nim pojawiają się znani już: ochroniarz, blondynka i pies. Siedzą przy stole, jakaś kucharka, czy służąca podaje obiad. Są rodziną. Dziecko niechcący przewraca szklankę z kompotem, ochroniarz (jego ojciec) zdenerwowany wstaje, zdejmuje pas i przywiązuje je do stołu. Blondynka (matka) przestraszona wychodzi z pokoju. Po jej reakcji widać, że mężczyzna robi tak nie pierwszy raz. Aż kipi z niego agresja, którą przelewa na najbliższych.

    Kolejne sceny przedstawiają podobne sytuacje, np. chłopiec bawi się plastikowym wozem strażackim, który podpala. Do pokoju wchodzi ojciec, gasi ogień, zakłada mu papierową torbę na głowę i stawia do kąta. Taka konstrukcja narracji sprawia, że świadomie, czy nieświadomie, trudno to określić łączę ze sobą bohaterów, zastanawiam się, czy to nie ten sam człowiek w różnych etapach życia? Dziecko, młodzieniec, mężczyzna, starzec. Charakter interaktywny wystawy w pełni determinuje sposób jej czytania.

    Cała wystawa daje bardzo pesymistyczny obraz świata. Ze wszystkich stron otaczają nas choroba, cierpienie, przemoc, a wszystko to zależne jest od naszych biologicznych uwarunkowań i doświadczeń z dzieciństwa, na które nie mamy wpływu. Bardzo gorzka pigułka, ale jednak sporo w niej prawdy. Nie twierdzę, że Majewski ma absolutną rację kreując taki obraz rzeczywistości. Poza tym sądzę, że nie można przypadku tych kilkorga ludzi postrzegać jako ogólnego wzoru naszego życia. To konkretna historia, dotycząca tych właśnie ludzi, w której jednak człowiek dostrzega podobieństwa ze swoimi doświadczeniami. Pod tym względem „Telemach” bardzo przypomina serię filmów o Adasiu/Michale Miauczyńskim Andrzeja Koterskiego.  Wyjaskrawione negatywne cechy całego otoczenia i wszystkich ludzi intensyfikowane są nie po to by człowieka odpychać, ale by wzmocnić wymowę, skupić całą uwagę widza na konkretnych problemach. Drugorzędną, ale mimo to ważną rolę, odgrywa także dźwięk. To, że bohaterowie nic nie mówią sprawia, że mocniej wytęża się wzrok, doszukuje ukrytych symboli i  znaczeń.

    Montaż filmów dodatkowo wzbogaca warstwę wizualną. Pozornie niezwiązane ze sobą sceny przeskakujące jedna w drugą, czy sztucznie wycięta, z pewnością nagrana za pomocą greenboxa lewitująca kobieta. Takie efekty wzmagają uczucie odrealnienia i niepewności od początku towarzyszące widzowi. Zacieniona, ogromna przestrzeń, oświetlona jedynie projekcjami filmów dodaje patetyzmu. Na samym środku sali stoi rzeźba mężczyzny? z założoną papierową torbą na głowie. To najwyraźniejszy ślad wskazujący na trop, że być może wszystkie te męskie postaci przedstawiają jedną osobę.

    W pełni zdaję sobie sprawę, że moja interpretacja nie jest jedyną możliwą, słuszną, dlatego przyjąłem formę komentowania narracji w takiej kolejności, w jakiej ja ją odczytałem. Zawikłane powiązania skutecznie uniemożliwiają jednoznaczne zrozumienie. Bardzo dobrze, że tak jest. Odbiorca zostaję włączony w proces tworzenia. Przestaje być tylko widzem i staje się integralną częścią całości. Oczywiście wymaga to odpowiedniego nastawienia, wrażliwości i chęci. Nie o to jednak chodzi by sztuka podobała się wszystkim, a jeśli tak się dzieje to tym gorzej dla niej.


Kajetan Giziński

wtorek, 19 listopada 2013

Ze wszystkich znajomych twarzy najmniej pamiętam swoją. Adrian Ghenie.


Śmierdzące, komunistyczne bary w tym mieście przyprawiają mnie czasem o mdłości. Metalowy stolik, na którym ktoś wypisał chyba wszystkie możliwe rumuńskie przekleństwa, rdzą rozlewa się na podłogę. Brud płytek i ociekające z lady krople kawy, układają się w siermiężne symbole, w których spokojnie można się przejrzeć. Pani w bufecie, w fartuchu przypominającym bardziej odłamek szmaty po zbombardowaniu, poleca jajka na Bekonie. Zamawiam więc specjalność zakładu i kawę, która pewnie niczym nie różni się od tej, którą pozbierałbym z podłogi.  Rozrywki w jednej z tych melin dostarcza mi mężczyzna po pięćdziesiątce, który smętnie skrzeczy w bliżej znanym mi języku. Snuje opowieść o
rozstrzelaniu Ceauşescu i pobliskiej Fabryce Pędzli, która kiedyś miastu przynosiła bajeczne dochody, a teraz jest miejscem dla artystów i reszty tych popaprańców, co zamiast myśleć o rozwoju miasta i powrotu gospodarczego prymu w państwie, rozwodzą się wyłącznie o niebieskich migdałach i wystąpieniach tak bardzo niezrozumiałych dla tak bardzo prostych ludzi, jak mieszkańcy tego miasta (jak podkreśla sam mówca – i on sam, oczywiście).

Fragile, 2007, oil on canvas, 50x95cm  źródło: plan-b.ro

Bekon przypomina stary, rozkładający się tłuszcz, który babcia trzymała w słoiku na wszelką chorobę. I zupełnie nie chcę wiedzieć, dlaczego nazywała go psim smalcem. Otwieram jedyną dostępną w Klużu gazetę, która choć trochę nie przypomina pociętego przez cenzurę skrawka papieru. W jednym z artykułów bardzo bogato ubrana pani, w bardzo bogato ozdobionej sali, pewnie w jeszcze bardziej bogato udekorowanym mieście, oświadcza, że obraz Francisa Bacona sprzedano za niebagatelną sumę 142 milionów dolarów. Przypuszczam, że to więcej pieniędzy niż to miasto kiedykolwiek widziało na oczy.
Z polecenia mojego towarzysza-malkontenta, który aktualnie zachwala remont na ulicy Unirii, postanawiam udać się do Fabryki Pędzli.

Przestrzeń Fabryki dokładnie odpowiada klimatowi miasta, choć w przeciwieństwie do niego, w tym miejscu tętni życie. Zaraz rozpocznie się wystawa. Tłum ludzi bezskutecznie przelewa się przez szklane drzwi, by naraz rzucić się na bagietki, to z szynką, to z łososiem. W kącie cichy mężczyzna obgryza paznokcie. To Adrian Ghenie. Poznałem go po pieszczotliwie uczesanych włosach i grupce dziennikarzy stojących, jak hieny, tuż obok niego.

Na jednej ze ścian Pogrzeb Duchampa. Każdy zna starą gadkę o wampirach mieszkających w Transylwanii. Jeśli ich istnienie rzeczywiście miałoby nie okazać się tylko mroczną legendą, to spodziewajmy się szybkiego powrotu ojca dada do rodzinnego domu (a jakże! Przecież to Tzara, który był Rumunem, właściwie zapoczątkował ten kierunek). Zresztą, na wystawieniu zwłok możemy dopatrzeć się i jeszcze jednego żałobnika spod pędzla Bacona.

Duchamps funeral, oil on canvas  źródło: plan-b.ro

Trupy wyprowadziły się z szaf, śmierdziało formaliną. Dada is dead – głos zza drzwi przyprawia mnie o gęsią skórkę. W centrum wilk niespiesznie spogląda na mnie. Zawieszony mundur na suficie przypomina nam, że jeszcze niedawno była wojna, a my byliśmy całkiem martwi. Czerń wylewająca się z wnętrza zaprasza do negocjacji ze śmiercią. Może kilka zabłąkanych da się jeszcze odratować.

Dada is dead, oil on canvas  źródło: plan-b.ro

Po bagietkach pozostały już tylko okruszki, które wyglądają jak żołnierzyki układane przez sześciolatka. Zaraz wybuchnie wojna, na ciasta, jak w nędznych komediach klasy B z lat sześćdziesiątych. Część widzów ze ściany zdążyło już oberwać za swoje. O dziwo, Panowie nie są zbyt zadowoleni z filmowej zabawy. Atmosfera przypomina raczej dobry thriller, w którym Pan A zabije z premedytacją Pana B. Mam wrażenie, że mroczne opowieści o tej krainie, snute co najmniej od kilku pokoleń, mają w sobie pewną dozę prawdy.

Pie fight study 2, 2010, oil on canvas  źródło: plan-b.ro

O, zaraz podadzą szampana! Z zachwytu próbuję przecisnąć się między biegnącym po trunek tłumem i udaję się do sali obok. Uciekam z niej jednak szybko, bo słyszę jakiś chrobot, jakiś trup wisi w pokoiku.
The Dada Room, 2010, installation, 320x500x600cm  źródło: plan-b.ro



Szymon Bochniarz

niedziela, 17 listopada 2013

"In God We Trust" - Dialog amerykańskich wierzeń.

"In God We Trust" słowa które po raz pierwszy pojawiły się na amerykańskich monetach w czasach wojny secesyjnej, oznaczały wsparcie dane Amerykańskim żołnierzom przez Boga. Po zaakceptowaniu maksymy przez Kongres w roku 1957 stały się oficjalnym credo Stanów Zjednoczonych. Zatwierdzane ponownie były w latach 2002 i 2011. Mimo sprzeciwów ludzi uważających, że słowa "In God We Trust" zaprzeczają zasadzie dowolności religijnej, oraz zasadzie rozdziału państwa i kościoła, motto funkcjonuje jako oficjalne od ponad 50 lat.

Wzbudzająca kontrowersje dewiza widniejąca w tytule wystawy odzwierciedla sprzeczności jej  charakteru. Na wystawie wszechobecny jest dualizm który odnajdujemy już u podstawy ideologii Stanów Zjednoczonych - z jednej strony jako narodu chrześcijańskiego, a z drugiej wojennego. Amerykańskie społeczeństwo stworzone z różnych skrajnych postaw, stanowi jednak całość. Specyfika nieuporządkowania odpowiada atmosferze ekspozycji; ma to na celu pokazanie przede wszystkim pluralizmu wierzeń i praktyk religijnych, łącznie z kultami różnego rodzaju sekt. To wszystko daje panoramiczny obraz wierzeń Stanów Zjednoczonych. Prezentowana w Zachęcie seria biblijnych zdjęć pochodzi z 2003 roku. Cykl fotografii o nazwie Jesus Is My Homeboy, zawiera znane wszystkim epizody z życia Jezusa.

Sceny zatytułowane Ostatnia wieczerza, Interwencja, Kazanie pokazują nam działania Chrystusa we współczesnej scenerii. Artysta ukazał Jezusa kanonicznie - postać mężczyzny o jasnych  sięgających do ramion włosach, z zarostem, w ubiorze odpowiadającym czasom jego życia. Ingeruje w zaistniałe konflikty, lub zasiada do stołu z młodymi ubogimi ludźmi. Więc nie tyle uwspółcześnił samego Chrystusa, co jego obecność, pokazując go w otoczeniu, które bliskie jest nam tu i teraz.

Wystawa opisuje relacje pomiędzy społeczeństwem a religią - to, w jak różnorodny sposób ludzie mogą definiować swoją wiarę. Problem religii w zaskakujący sposób splata ze sobą wszystkie czynniki dotyczące zagadnienia państwowości USA - rasizm, patriotyzm, politykę, a to wszystko zmieszanie z kulturą popularną. Zatem wszechobecny chaos jest całkowicie uzasadniony, bo czy nie taka właśnie jest religijność masowa?

Kilka pokoleń współczesnych amerykańskich artystów, wywodzących się z różnych tradycji wierzeniowych relacjonuje nam burzliwy miedzy religijny dialog. Przechadzając się po salach Zachęty, nie można nie zwrócić uwagi na fotografie Davida LaChapelle i Andresa Serrano, które dodają ekspozycji wyrazistości. David LaChapelle jest niezwykle frapującą postacią. Istotnym aspektem jego twórczości jest komercyjność, ponieważ LaChapelle fotografuje znane każdemu osobistości kultury masowej. Przed jego obiektywem stając celebryci tacy jak Angelina Jolie, Madonna czy Elton John.

materiał prasowy Otwarta Zachęta, fot. Marek Krzyżanek

Serrano przyjął zupełnie inną strategię w komponowaniu swych prac. Ewidentne są odniesienia do ikonografii chrześcijańskiej. Portrety postaci biblijnych mają prostą formę. Emanują emocjonalnością i szczerością. Artysta nawołuje do zrozumienia ludzkiej natury postaci. Dostrzeżenia pierwiastka człowieczeństwa w Jezusie czy Marii.

materiał prasowy Otwarta Zachęta, fot. Marek Krzyżanek

jednej z sal zobaczyć możemy prace Carlosa Rolona, artysty o korzeniach portorykańskich. Na początku swojej działalności koncentrował się na tworzeniu murali i graffiti, dlatego też posługuje się pseudonimem - Dzine. Aktualnie w Zachęcie możemy obejrzeć trzy jego dzieła. Jednym z nich jest Targ dewocjonaliów- sklepik przepełniony różnego rodzaju drobiazgami, które każdy odwiedzający galerię może nabyć. Wszystko to, co kojarzyć się może z masowo produkowanym religijnym kiczem tam właśnie się znajduje. Począwszy od świeczek z wizerunkiem Jezusa, poprzez kolorowe różańce,  naklejki z obliczami świętych, wachlarze, koszulki, aż po święte obrazki i rzeźby. Prawdziwą furorę robi plastikowa Matka Boska na wodę z odkręcaną koroną; aż chce się powiedzieć „Panie, zlituj się nad nami”! Dzine krytycznie wypowiada się o komercjalizacji religii, używając prostych lecz skutecznych w swej wymowie środków.

materiał prasowy Otwarta Zachęta, fot. Marek Krzyżanek

fot. własne
Spacerując po kolejnych salach również dostrzeżemy dzieła Dzine'a. Wartą uwagi pracą jest Rajski Budda, którego artysta posadził medytującego na głośnikach. Postać wykonał z błyszczącego tworzywa, udekorował kamieniami i brokatem. W dłoniach trzyma pęk sztucznych kwiatów o żywych kolorach. Budda promienieje, a z głośników umiejscowionych pod nim wydobywają się rytmiczne, niskie tony.


Carlos Rolon w swej pracy nawiązuje do społeczności Latynów u których zwyczajem stało się tuningowanie samochodów, by odznaczały się niepowtarzalnością i indywidualnością. Połączenie, którego nikt by się nie spodziewał może dać interesujący efekt. Beztroska postać rozluźnia napiętą atmosferę wystawy, natomiast Budda uosabia bezkonfliktową filozofię.
Rzeźba znajduje się naprzeciwko kolejnej pracy Rolona - Infinite Maharishi (After Yayoi Kusama). Zainspirowaną lustrzanym pokojem artystki Yayoi Kusama, która znana jest z projektów psychodelicznych, odnoszących się do innego doświadczania rzeczywistości. Dzine przedstawia nam nieskończoną, zmultiplikowaną kompozycję, przypominającą mandalę, znajdującą się w centralnej części instalacji. Zaciera się poczucie faktyczności, dzieło wprowadza w nową  nieznaną rzeczywistość, dzięki czemu odkrywamy nowe związki przestrzeni faktycznej i iluzyjnej. Zestawione ze sobą prace stwarzają szczególny kontekst. Prezentują odmienny rodzaj postrzegania duchowości. Poprzez nawiązanie do psychodeliczności oraz filozofii buddyjskiej przywołują klimat poglądów hipisowskich.


fot.własne

Na ekspozycji możemy zobaczyć fotografie w wykonaniu  grupy Generic Art. Solutions. Artyści ponownie interpretują portret papieża Innocentego X, autorstwa Diego Velázqueza. Powołują się na grę słów związaną z imieniem portretowanego papieża – Innocenty co oznacza niewinny (Innocent). W ten sposób podejmują kwestię wykonywania w Stanach Zjednoczonych kary śmierci. Prace swoją stylistyką przywołują na myśl serię obrazów Francisa Bacona wykonaną w latach 50 ubiegłego wieku. Wyraźnie jest również odniesienie do prac Andy’ego Warhola - Electric Chairs która komentowała kontrowersje polityczne toczące się wokół kary śmierci w Ameryce lat 60.


fot.własne

Wystawa z religijnością wiąże problem rasizmu oraz sprzeczności obecnych w ideologii USA. Michael Murphy w pracy Team Extreme Jesus, konfrontuje militaryzm oraz religię chrześcijańską. Temat ten poruszają również artyści Guerra de la Paz (Alain Guerra i Neraldo de la Paz) w pracy Męczennik i Pieta.

 Guerra de la Paz Pieta, materiał prasowy Otwarta Zachęta, fot. Marek Krzyżanek

W małej nieco ukrytej Sali, znajdują się prace dotyczące problemu rasizmu. Mieści się tam fotografia wykonana przez Andreasa Serrano przedstawiająca członka Ku Klux Klanu. W pobliżu znajduje się obrazu Jeff’a Sonhouse’a zatułowany Papi Shampoo, artysta w swojej twórczości skupiającego się na socjologicznej i politycznej roli afroamerykanów.


Jeff’a Sonhouse’a zatułowany Papi Shampoo, fot. własne

Andres Serrano Człowiek Ku Klux Klanu, fot, własne

Ekspozycja pokazuje jak zupełnie odmienne wierzenia funkcjonują obok siebie, oraz z jakimi problemami borykają się obywatele USA. Ameryka jest narodem zróżnicowanym kulturowo, co za tym idzie posiada szerokie spektrum wyznań. W Polskich realiach rzadko spotykamy wystawy bezpośrednio poruszające temat religii. Myślę, że kuratorce wystawy - Marii Brewińskiej pomimo trudnego tematu, udało się oddać różnorodność i specyficzny klimat.

Ekspozycja z pewnością operuje językiem popu oraz kiczu należy jednak odnieść się do tego z pewną rezerwą. Jest to strategia artystyczna wykorzystywana przez poszczególnych artystów; operująca pewną przenośnią - nie mówiąca wprost.



Sylwia Ciuchta

piątek, 15 listopada 2013

Epidemic



„Wejście w przestrzeń wystawy przynosi uczucie lęku zmieszanego z zawstydzeniem.” - tak brzmi pierwsze zdanie na kartce, leżącej przy wejściu do wystawy.  Odnosi się ono do pracy Liliany Piskorskiej pt. „Robię sobie dobrze Sztuką”(dokładnie jedną sztuką arbuza). Moim zdaniem, jedynym uczuciem wywoływanym przez tę epatującą seksualnością pracę jest obrzydzenie. Co prawda artystka, która nagrała swój performance na wideo, tak naprawdę jadła soczystego arbuza, lecz jakie jest wrażenie? Odrzucające. Nie dam sobie wmówić, że ma to jakąś wartość.

fot. własne

W kolejnym pomieszczeniu zostałem mile zaskoczony. Najpierw Jestem artystą autorstwa Arka Pasożyta. Satyra na współczesnego artystę. Włóczęgę, żebrzącego o pieniądze na ulicy z kartonem podpisanym: „jestem artystą, który nie może utrzymać się ze sztuki”. Na Epidemic zaprezentowano dokumentację fotograficzną oraz tabliczkę. Zwięzłe i treściwe. Oczywiście można spytać:
Dlaczego ma to być coś nadzwyczajnego?
Czy to, że żebrakiem jest artysta, coś zmienia?
Oczywiście, że nie, ale nie o to chodzi. Artysta, czy nie, stał przed różnymi instytucjami kulturalnymi i żebrał, udając nędzarza. Wiedząc jednak, że Pasożyt nie połaszczył się na kilka groszy zebranych w kapeluszu, można zastanowić się, co miał na celu. Otóż samo działanie na ulicy nic nie znaczyło. Dopiero przedstawienie takiej dokumentacji w uświęconych murach galerii nabiera kontekstu krytycznego (lepiej prześmiewczego, żeby nie wywoływać z lasu wilka sztuki krytycznej). W takich okolicznościach doceniam, bądź co bądź, narażanie się na karę grzywny 1500zł, nagany lub aresztu, o czym uprzejmie informuje mnie kurator wystawy, Piotr Lisowski.

fot. własne

Obracam się, widzę mural Tymka Borowskiego o podobnym charakterze, już w bezpośredni sposób opowiadający o sytuacji artysty. Sztuka, wytłumaczona prościej, niż to możliwe to wielki diagram, ze strzałkami, dymkami i komiksowymi rysunkami. Sarkastyczny, ale bardzo prawdziwy. Po bokach znajdują się jeszcze obraz i plakat o podobnej wymowie.

fot. własne

fot. własne

fot. własne

Dalej, za krótkim korytarzem drzwi bez klamki. Pytającym wzrokiem patrzę na panią chodzącą po sali. W odpowiedzi otrzymuję wzruszenie ramion. Po wejściu okazuje się, że z drugiej strony też jej nie ma. Przede mną tylko szyba. Wokół huk i trzaski. Sama praca nie jest wstrząsająca, jednak zaskoczenie robi swoje. Zdezorientowany zaczynam szukać drogi ewakuacji. Kolejne drzwi bez klamki, na szczęście prowadzące do dalszej części wystawy.

fot. własne

Teraz: Hortus conclusus. Przeciwko partykularyzmowi . Moim zdaniem nieudana próba przeintelektualizowanego, niskobudżetowego environment. Jako ignorant mogę wybaczyć, że nie rozumiem co autor miał na myśli, ale samo wykonanie jest po prostu niedbałe. Słowa Pana Lisowskiego, odwołującego się do duchampowskiego ready-made, zupełnie mnie nie przekonują. Jestem wielkim fanem dadaizmu, ale za często takie nawiązania mają zwolnić autora z rzetelności, niezbędnej moim zdaniem, w pracy artystycznej.

fot. własne

fot. własne

Instalacja Joachima Sługockiego, znajdująca się tuż obok, również w specjalnie wydzielonej przestrzeni, jest bardzo efektowna pomimo swojej prostoty. Stanowią ją podświetlone od tyłu płótna (szkoda, że nie jedno, bo niepotrzebnie przerywa to kompozycję) z naklejonymi kropkami i lampa na światło ultrafioletowe. Zestawienie barw, jadowitych i fosforyzujących, w połączeniu z obsesyjnie narzucającymi się kropkami, bardzo mnie przyciąga. Zawsze miło zobaczyć w Centrum Sztuki Współczesnej płótno, szczególnie, jeśli jest oryginalnie potraktowane. Zielonkawą żółcień cytrynową intuicyjnie łączę z tytułem wystawy i apokaliptycznym klimatem, co, jak sądzę, było zamiarem autora.

fot. własne

Wychodząc z pomieszczenia zauważyłem, że na szybie instalacji Venans umieszczony jest telefon komórkowy z nagranym w krematorium filmem. Praca Natalii Wiśniewskiej, pokój bez klamek, dopiero teraz nabrała pełnego znaczenia, gdy zobaczyłem na nagraniu trumnę wjeżdżającą do komory spalarni. Wspomniane pomieszczenie miało dokładnie taki sam kształt jak krematorium. Mnie takie chwyty nie ruszają, ale jestem pewny, że wielu ludzi mogłoby zemdlić na ten widok. Motyw vanitas mimo wszystko bardziej do mnie przemawia w formie holenderskich martwych natur.

A’propos śmierci, obok leży jedna z prac Izabeli Tarasewicz, Wilk, wykonana ze zszywanej, spreparowanej wieprzowiny. Dobrze wykonana forma, co szczególnie doceniam. Widziałem reakcje ludzi na tę pracę. Prawdę mówiąc dziwi mnie wywołane obrzydzenie. Co innego widzimy u rzeźnika? Niesmaczne jest wideo Liliany Piskorskiej, nie kawałek mięsa na podłodze.

fot. własne

Za ścianą, w osobnej sali znajduje się projekcja wideo Jana Manskiego Possesia. Widzę maszerujących żołnierzy, zwierzęce czaszki, dziwne machiny o trudnej do określenia funkcji. Jest też ofiara, prawdopodobnie wybuchu miny, przymierzająca protezę przedramienia. Sceny drastyczne, powiązane w niezrozumiały dla mnie sposób. Apokalipsa? Nie wiem, zależy jaką definicję słowa się przyjmie. Istnieje w końcu coś takiego, jak poezja apokalipsy spełnionej, która dotyczy II wojny światowej. Z pewnością sensem realizacji Manskiego jest wywołanie poczucia zagrożenia. Natłok negatywnych skojarzeń i nieznośny łomot sączący się z głośników sprawia, że chcę jak najszybciej wyjść. Tak też czynię.

film własny

Centralna, największa instalacja Ewy Axelrad, składająca się z ogromnych pasów gumy, odgradzających pomieszczenia, tworzących enklawę. Przestrzeń jest obszerna, ale zamknięta. Aby się przedrzeć, trzeba użyć trochę siły i przecisnąć się przez śmierdzącą, surową gumę. Wewnątrz sali znajduje się kontynuacja serii Possesia. Wprowadza widza w dziwny, mroczny świat, gdzie wszystko jest zniszczone, spotworniałe i przerażające. Nadpalona, szkolna mapa Polski z przyczepionymi metalowymi elementami wywołuje we mnie mieszane uczucia. Oddaje ogólny charakter ekspozycji, tylko trudno dostrzec, że to mapa Polski. Oprócz tego klatka ze zwierzęcymi czaszkami i dziwne skórzane twory, podobne technicznie do Wilka. Nie rozumiem do końca przekazu, ale może o to chodzi?  Co dla mnie zaskakujące, film Manskiego wykonany został, tylko w drobnej mierze, z filmów historycznych. Rąbka tajemnicy uchyla album leżący na stojaku obok prac.

fot. własne

fot. własne

Po przeciwnej stronie znajduje się Rdzeń Natalii Wiśniewskiej. Jak sama nazwa wskazuje, instalacja wykonano z rdzy. Materiał ten jednoznacznie kojarzy mi się z zepsuciem, rozkładem. Jednocześnie autorka odwołuje się do rdzennego znaczenia, czy rdzenia słowa. Usypane z tlenku żelaza przepraszam w 65 językach robi wrażenie. Można to zrozumieć jako chęć zadośćuczynienia (autorki?) za grzechy ludzi, którzy doprowadzili do zniszczenia  świata. Stał się Epidemic.

fot. własne

Po wyjściu z opresyjnego zamknięcia, trafiłem wprost na obiekty Izabeli Tarasewicz, niestety już nie tak udane jak wilk. Zapewne częściowo jest to wina oświetlenia i sposobu ekspozycji: ostre, punktowe światło lamp i umiejscowienie małych dzieł w dużej przestrzeni, nie wpływają korzystnie na odbiór.

fot. własne

Naczynie do zbierana monet. Pasożytnicza, rozbudowana, przywłaszczająca przestrzeń galerii instalacja. Arek Pasożyt postanowił bowiem urządzić w CSW swoją pracownię (zresztą nie pierwszy raz). A wygląda ona tak:

fot. własne

Kopie, przemalowane reprodukcje znanych obrazów, łóżko, materac i komputer z uruchomionym autorskim blogiem. Niczego tu nie brakuje, a w artystycznym nieładzie wyczuwalna jest twórcza atmosfera. Chętnie bym trochę posiedział, ale nie ma z kim pogadać. Przed pracownią jest jeszcze wideo opowiadające o artyście, swobodne, z poczuciem humoru. Rodzina autora oraz profesor Marian Stępak bardzo otwarcie mówią o Pasożycie. Bez zbędnych pochlebstw, raczej starają się przybliżyć, jak oni go rozumieją. Oprócz tego długa rura prowadząca od szczytu przymocowanej do sufitu drabiny wprost do gąsiora na wino, co rozumiem jako kontynuację pracy Jestem artystą.

fot. własne

Znów powtórka, tym razem Liliany Piskorskiej, pod postacią cyklu Zawsze byłam z Tobą. Oczywiście, to bardzo ciekawe doświadczenie wejść do mieszkań uznanych profesorów, artystów, ale jak sądzę, sam fakt nawiązania współpracy nie nadaje wartości realizacji. Kurator Piotr Lisowski utrzymuje, że dzieło Piskorskiej ma charakter ironiczny i pastiszowy. Nie jestem do tego przekonany. Moim zdaniem, autorka starała się jedynie wzbudzić zainteresowanie samym faktem zaangażowania takich osób jak Józef Robakowski, czy Alicja Żebrowska (tfu, sztuka krytyczna! I wilk został wywołany...).

fot. własne

Ekhem, na samym końcu wideo z instalacją od Izabeli Chamczyk. Niewątpliwie pozytywny akcent. Zarejestrowane reakcje gości galerii Arttrakt we Wrocławiu szczerze mnie rozbawiły. A wystarczyło tylko przekręcić kluczyk w zamku. Afera gotowa. Polska żółć popłynęła wartkim nurtem. Cenne są dla mnie realizacje obnażające postawy odbiorców sztuki. Rozumiem jednocześnie, że nie każdego musi coś takiego interesować, ale żeby od razu wyzywać pracowników galerii? Zachowajmy kulturę. Ignorancką oczywiście...

fot. własne


Kajetan Giziński

Ignoranci Kultury i Sztuki

Ignoranci Kultury i Sztuki