czwartek, 23 lipca 2015

Pomnik trwalszy niż ze spiżu ?

 
Każdy portret malowany z przejęciem jest portretem artysty, nie zaś modela.
 Model jest tylko pobudką, okazją. Nie jego, ale raczej siebie samego
 malarz ujawnia na płótnie. Powód, dla którego nie chcę obrazu wystawiać,
 jest ten, że obawiam się, czy nie ujawniłem w nim tajemnicy własnej duszy.

O. Wilde, Portret Doriana Graya 
 
 
 
Robert Mapplethorpe rozszczepił swoją duszę, by poszczególne jej części umieścić w autoportretach. Pomiędzy rokiem 1971 a 1973 stworzył kolekcję czarno-białych polaroidowych portretów, w których skupił się na przedstawieniu samego siebie. Nie jest to jednak cel nadrzędny tej części jego twórczości, ponieważ w autoportretach Mapplethorpe’a często dominują rekwizyty. Artysta nie fotografuje narcystycznie swojego oblicza, by pokazać się jako tajemniczy, godny uwagi, atrakcyjny mężczyzna. Swój wizerunek – nie zawsze jest to twarz, czasem to jedynie ręka, dłoń, oczy - zawsze umieszcza w sprecyzowanym kontekście, specyficznym odniesieniu.



fot.
http://www.mapplethorpe.org/portfolios/self-portraits/?i=1

 
Dzieje się tak również w przypadku jednego z jego ostatnich autoportretów z 1989 roku, na którym trzyma laskę zakończoną miniaturą ludzkiej czaszki. 
 
 
fot.  http://www.mapplethorpe.org/portfolios/self-portraits/?i=1
 
 
 W przypadku analizowanego dzieła ciało traci na znaczeniu, nie jest, jak w poprzednich fotografiach Mapplethorpe’a, pozbawionym twarzy centrum jego twórczości, które czasem budzi zachwyt, niekiedy odrazę, a prawie zawsze kontrowersje. Na analizowanym autoportrecie, ciała niemalże w ogóle nie widać. Widoczna jest tylko głowa i czaszka. Zarówno tors mężczyzny, jak i kij, który wieńczy czaszka stapiają się z tłem. Tylko jeden z tych elementów jest wyeksponowany, znajduje się na pierwszym planie, jest wyostrzony. Autor właśnie na czaszkę kieruje wzrok odbiorcy, to na nią pada pierwsze spojrzenie po ujrzeniu fotografii. Czaszka ma w miarę oczywistą symbolikę – jest metonimią śmierci. Mapplethorpe trzyma ją w garści. Wydawać by się mogło, że nad nią dominuje, że ta laska to jego insygnia. Trzymając ten jednoznaczny symbol w tak stanowczy i ultymatywny sposób, bohater zdjęcia zdaje się dzierżyć władzę nad samą śmiercią. Lecz dostrzeżenie, że to laska rodzi zgoła inne konotacje. Kij, podpora, kule, laska są atrybutami osób chorych, niepełnosprawnych, niesamodzielnych. Mapplethorpe jest słaby, potrzebuje podparcia, pomocy i podtrzymania. Postanawia oprzeć się na śmierci. Relacja ta może budzić przerażenie, choć w niektórych sytuacjach śmierć jest jedynym zbawieniem i drogą ucieczki.
 
 
Bohater zdjęcia właśnie jej postanowił zaufać. Doskonale zdaje sobie sprawę z marności ciała i życia. Analizując Self-portrait, należy wziąć pod uwagę również aspekt biograficzny, który mógł w sposób istotny wpłynąć na postrzeganie świata przez artystę. Beztroskie i sybaryckie podejście do życia ograniczyło AIDS. Od czasu zachorowania Mapplethorpe tworzył dzieła, w których cielesność jest nie tylko źródłem sztuki i hedonistycznych uciech, ale wzbudza refleksje dotyczące ulotności ludzkiego życia. Self-portrait z 1989 roku był ostatnim autoportretem artysty, a jednocześnie ostatnią próbą zatrzymania części siebie wśród żywych. Również kadrowanie obrazu wskazuje na panującą w tej relacji hierarchię. Śmierć jest zawsze na pierwszym planie. Jest silniejsza i ważniejsza od człowieka, który w starciu z nią nie ma najmniejszych szans. Może walczyć lub się z tym pogodzić i żyć (a właściwie umrzeć) z nią w symbiozie. Ambiwalencja analizowanego autoportretu opiera się nie tylko na diachronicznym rozumieniu metafory śmierci, ale również na stosunku do niej samego autora. W chwili błysku flesza Robert Mapplethorpe musiał być świadomy powagi komplikacji wynikających z choroby, na którą cierpiał. Uczucie to odbija się na jego twarzy. Prawdopodobnie zdaje sobie sprawę z tego, że śmierć zbliża się wielkimi krokami. Wymownym gestem daje znać, że jest na nią gotów.
 
 
 Mapplethorpe tworząc autoportrety poniekąd wymyka się śmierci. Odbijając swój wizerunek czyni go nieśmiertelnym. Od wieków artyści przy pomocy pędzla lub dłuta utrwalali twarze, postawy i gesty, by na zawsze pozostały takie, jakimi były w chwili portretowania. Chciano zachować swój wizerunek dla potomnych lub zatrzymać przy sobie ukochaną osobę, jej piękno, wzrok, nawet po śmierci. Daje to możliwość patrzenia na to, co jest nieobecne. Obraz wydobywa to, co w obrazie nie istnieje, tylko się w nim zjawia. Śmierć jest nieobecnością, brakiem, który człowiek stara się wypełnić. Abstrahując od umiejętności konkretnych artystów, najznakomitszy nawet portret nosił ciężar nie tylko osoby portretowanej, ale przede wszystkim jego twórcy, a nawet odbiorcy. W przypadku fotografii produkowanie obrazu twarzy i ciała jest areną, na której spotykają, często ścierają się ze sobą różne intencje i wyobrażenia fotografa oraz fotografowanej osoby. Przyjmuje się często, że fotograf wykonujący portret jest jedynym reżyserem obrazu, że to on decyduje o jego ostatecznym kształcie. Choć opinia ta jest zasadniczo słuszna, to warto jednak zwrócić uwagę na to, że niejednokrotnie pozująca osoba również skutecznie włącza się w reżyserskie zabiegi. Niezależnie od intencji fotografa pozujący człowiek chce wyjść na zdjęciu tak, jak chce być odbierany przez społeczeństwo. Obraz fotograficzny, który ma powstać, staje się swego rodzaju lustrem, w którym model chciałby odbijać się cechami, z których jest dumny, a nawet z których byłby dumny, gdy je miał. Belting w Antropologii obrazu słusznie podkreśla, że „problem pozy przyjmowanej przez modele przed aparatem, dobitnie potwierdza tylko fakt, że sami już in corpore zamieniamy siebie – za pomocą mimiki i gestów – w obraz, zanim jeszcze naświetlenie in effigie uczyni z nas obraz.”
 
 
fot.
http://www.mapplethorpe.org/portfolios/self-portraits/?i=1
 
 
 
W przypadku Mapplethorpe’a i innych autoportrecistów przedstawiony wizerunek należy rozumieć inaczej, choć niezmiennie łączy on w sobie twórcę, często odpodmiotowiony przedmiot przedstawiony i odbiorcę. W tym przypadku na rzeczywisty obraz nakłada się cała gama oczekiwań, marzeń i pragnień tego, jak chciano być odebranym, rozumianym, postrzeganym. Artysta niwelował więc wady, cechy, elementy wizerunku, które według niego szpeciłyby idealny obraz, jaki próbuje wykreować. Uwypuklone są natomiast te cechy, które budują perfekcyjny wizerunek w oczach i wyobrażeniach odbiorców. Na każdy portret nakładają się emocje i uczucia, którymi autor darzy portretowaną osobę. Zakładając, że obiektywizm istnieje, człowiek na nic i nikogo nie jest w stanie spojrzeć w sposób, który nie byłby subiektywny, a najmniej niestety na samego siebie. Z podobną sytuacją mamy do czynienia w analizowanym Self-portrait. Robert Mapplethorpe jest jednocześnie twórcą, obrazem, odbiorcą, medium i ciałem. Nie sposób jednak oprzeć się wrażeniu, że artysta w ostatnim swoim autoportrecie nie próbuje wykreować swojego wizerunku tak, jak dzieje się w jego poprzednich pracach. Z delikatną zaciętością na twarzy i pewnością siebie po raz pierwszy (niestety jednocześnie ostatni) ciało uczynił niewidzialnym, zatopionym w mroku, w czerni zła. Straciło ono znaczenie. Po raz pierwszy ważniejsza stała się twarz i jej wyraz, to ją uczynił obrazem, na którym namalował wszystko. Twarz modela przybiera na analizowanej fotografii wyraz zawodu śmiertelnością ciała, ale jednocześnie niepewności tego, co nieuchronnie się zbliża.
 
 
fot. http://www.mapplethorpe.org/portfolios/self-portraits/?i=1
 
 
 
Obrazy były niegdyś naczyniami wcielenia i zastępowały zmarłym utracone przez nich ciała. Belting twierdzi, że obrazy mamy przed oczami tak, jak mamy przed oczami zmarłych, których już nie ma. Bez względu na to czy jest to aż sztuka, czy tylko ludzkość, nic nie uchroni się przed nieubłagalną siłą niszczenia. Choć zamknięcie wizerunku człowieka w fotografii wydłuża jego pobyt w doczesnym świecie, nie jest w stanie uczynić go nieśmiertelnym.
 
 
 
Hanna Zwara
 


poniedziałek, 6 lipca 2015

A gdyby tak na chwilę zatrzymać czas, poczuć niemożność ruchu, zamknąć oczy?

          Hektolitry miodu, chwilowy bezruch, słodki smak w ustach. Tak w skrócie można opisać fazy powstawania nietypowej sesji fotograficznej ‘Preservation’ amerykańskiego fotografa Blake’a Little, który bynajmniej nie spodziewał się osiągniętych efektów.



fot. www.blakelittle.com


Na co dzień zajmuje się raczej fotografią komercyjną, ze studia na ogół wychodzi punktualnie, wykonuje sesję zdjęciowe na białym lub szarym tle. Grafik pracy napięty, ujęcia czekają na obróbkę. Kolejnego dnia pojawia się następny model – będzie pozował do sesji. Sesji, związanej z motywem delektowania się miodem. Blake jak zwykle rano, ustawia statyw, przygotowuje sprzęt. Wykonuje masę zdjęć, by odpowiednia liczba ujęć umożliwiła mu potem swobodniejsze pole do selekcji tych najlepszych. Sesja trwa dość długo. Model wychodzi, dzień się kończy. Nic nadzwyczajnego. Kolejnego dnia fotograf kontynuuje prace. Nagle zauważa coś, co wyróżnia się na tle całej kompozycji. Ręka w miodzie. Nie może oderwać od niej wzroku. Wciąż widzi w niej coś nowego. Momentalnie podejmuje decyzję o wykonaniu sesji fotograficznej, która z pewnością nieco nadszarpnie porządek w terminarzu.

Na sesję zgłosili się ochotnicy, którzy nie mieli pojęcia o charakterze, w jakim zostaną wykonane zdjęcia. Byli otwarci na wszelkie propozycję. Zapewne, podobnie jak fotograf, nie spodziewali się ostatecznego efektu. Informacja o koncepcji wcale ich nie zraziła. Każdy z nich, w różnych konfiguracjach stawał na podwyższeniu i był oblewany miodem prosto z białych, głębokich wiader. Dzieci, starcy, pary. Różne narodowości i charaktery.



fot. www.blakelittle.com


Każdy z nich odpowiednio ukazany, każdy we własnej pozie, nago, rozebrani z wszelkich osłon cywilizacji zostają oblani sokiem pszczół. Tym, który natura wytwarza w kolejnym etapie symbiozy biologicznej. Człowiek odkryty, zaraz ponownie okryty warstwą lepiącą, ale słodką. Jakby poczuli, zakonserwowani w ‘bursztynie’, pewnego rodzaju zatrzymanie, unieruchomienie, zależność od tego, czego zupełnie się nie spodziewali.



fot.
http://www.swiatobrazu.pl/ludzie-calkowicie-zatopieni-w-miodzie-bursztynowe-portrety-blakea-little-32001.html


Ta wyjątkowa sesja zdjęciowa dostarcza rozmaitych wrażeń odbiorcom i, jak sądzę, uczestnikom, w których pamięci długo pozostaną odczucia doznane podczas aktu tworzenia. Zdjęcia zaskakują przy pierwszym podejściu samą konwencją i rezultatem jej realizacji. Wiadra miodu, profesjonalne studio fotograficzne, flesze. Można by skwitować jednym słowem ‘niebywałe!’ i przejść dalej. Jednak to nie takie proste.


fot. www.blakelittle.com


Kiedy zetknęłam się z fotografiami pierwszy raz nie mogłam oderwać od nich wzroku. Przesuwałam bocznym pasem na ekranie kilkanaście razy, by wciąż od nowa znajdować nowy szczegół, nową emocję. W pierwszej chwili poruszyły mnie pozy modeli. Każdy z nich przybiera postawę, jaka odpowiada jego charakterowi.  Bezruch czarnoskórego, masywnego mężczyzny, czy wzajemne sprawdzanie swojej obecności pary, która sprawia wrażenie zagubionej w zaistniałej sytuacji - za wszelką cenę chcą pozostać w uścisku. Niektórzy ujęci pełnią ekspresji, niektórzy w zupełnym bezruchu, każdy jednak zatrzymany, unieruchomiony w jednej niepowtarzalnej chwili.



fot. www.blakelittle.com


Tutaj medium wymyka się spod kontroli. Nietypowe ujęcie człowieka oblanego miodem stanowi środek twórczy. Fotografia nie działa w pojedynkę. Ma obok siebie ‘kompana’, który współtworzy z nią ostateczny, nietuzinkowy obraz. Dodatkowo przywołuje jeszcze inne skojarzenia, które szeroko wychodzą poza ramy zdjęcia. Człowiek patrząc na tego typu fotografię ma świadomość trójwymiarowości modeli. Przez gładką i płynnie przechodzącą strukturę, aż proszą się o wyjście poza płaszczyznę obrazu fotograficznego. Są niczym ‘Rzeźby klasyczne’ Hansa Arpa, które w bezruchu zatracają swój dokładny kontur, czy antycznego herosa, gdzie ekspresja uwydatnia wszelkie szczegóły ciała.

fot. www.blakelittle.com



Kiedy działamy, wciąż coś na nowo stwarzamy, aktywnie patrzymy na świat stajemy się piękni, przez drogę do celu, wytrwałość. Świat kształtuje nas, a my kształtujemy świat.  Jednak gdy człowiek zatraci się w bezruchu i nudzie przestaje być widoczny. Staje się własnym cieniem, monolitem bez wyrazu.


fot. http://www.historiasztuki.com.pl


fot. www.blakelittle.com


W fotografiach serii ‘Preveservation’ ciało jest tym, które opowiada historię. O każdym inaczej. Czasem milczy, niekiedy chwali się, jednak ciągle w jakiś sposób jest ograniczone powłoką, która niespodziewanie nim owładnęła. Miód wygląda jak piękny, konserwujący bursztyn. Ten, który sprawia wrażenie ciepłego i chroniącego. Obleka, pozwala na chwilę na nieruchomość, jednak zakrywa oczy, skleja wargi. Ogrzane, nawilżone ciało staje się bezradne wobec wymuszonego bezruchu. Przestaje myśleć racjonalnie w amoku chęci uwolnienia. Czy dzisiejsze realia nie są dla ludzi pewnego rodzaju zastygającym na naszej zewnętrzności miodem? Konsumpcja, ciągłe doskonalenie twardej i coraz chłodniejszej zewnętrzności. Wszędzie panujące trendy, które nagle wkraczają w nasze umysły, których już dawno nie kontrolujemy. Tak samo jak miód obleka, kreując kształt naszego ciała bez naszej kontroli, tak wszystko to co nas otacza ‘obkleja’ i spływa stopniowo zasychając i pozostawiając nasz ze sklejonymi powiekami.



fot.
 http://www.swiatobrazu.pl/ludzie-calkowicie-zatopieni-w-miodzie-bursztynowe-portrety-blakea-little-32001.html


fot.
http://www.swiatobrazu.pl/ludzie-calkowicie-zatopieni-w-miodzie-bursztynowe-portrety-blakea-little-32001.html

Takie i wiele innych skojarzeń przynoszą nam ‘Ludzie w miodzie’. Czy w tym ujęciu prym wiedzie wizualność, czy warto wnikać głębiej i za pomocą formy doszukać się własnych znaczeń? W przypadku każdego odpowiedź zapewne będzie inna. Każdy co innego zobaczy, o czymś innym pomyśli. Jedni dostrzegą nagie, atletyczne sylwetki niczym wzorce antycznych rzeźb,  inni nieme twarze każdego z ‘obklejonych’, jeszcze inni będą zastanawiać się: ‘ciekawe czy lipowy czy wielokwiatowy..?’. Oby każdy z nas dzięki bardziej wnikliwym myślom znalazł własną odpowiedź. Podziwiajcie!



fot.
 http://www.swiatobrazu.pl/ludzie-calkowicie-zatopieni-w-miodzie-bursztynowe-portrety-blakea-little-32001.html
 

Majka Sawicka

środa, 3 czerwca 2015

Ecce homo! – „Kroczący / Pląs/” Adolfa Ryszki

 
„To jest wołanie rzeczy, które słyszy artysta:
wołanie rzeczy pragnących być jego mową.
Ma on obowiązek wydobyć je z ciężkich,
 bezsensownych uwikłań konwencji i umieścić w
 wielkim kontekście swej własnej istoty”
 
Rainer Maria Rilke
 
 
 
 
           Człowiek oraz jego kondycja od zarania dziejów stanowiły jeden z podstawowych przedmiotów badań, rozmyślań, dzieł wielkich artystów, spraw zwykłych ludzi. I nic w tym dziwnego. Jest to temat zarówno nam najbliższy, jak i nadal sprawiający wrażenie niezbadanego i niewyczerpanego. Temat wiecznie aktualny i ważny, a zarazem trudny i nie pozostawiający nadziei na pełne zgłębienie. Jest to zagadnienie nie mające swego końca, bo stanowiące bardzo istotny aspekt naszej egzystencji i dopóki będziemy trwać, dopóty pozostanie ono dla nas źródłem ciągłych pytań i poszukiwań.
 
           Znakomitym przykładem stałej aktualności tego tematu jest odbywająca się w Toruniu wystawa „od Conditio Humana do…”, upamiętniająca sylwetkę wybitnego polskiego rzeźbiarza, Adolfa Ryszki, w dwudziestą rocznicę jego śmierci. Prace prezentowane w Galerii Wozownia oraz budynku Fundacji Tumult tworzą bardzo osobliwy obraz artystycznych poszukiwań kilku pokoleń artystów, którym dzieła Ryszki oraz refleksja nad conditio humana towarzyszą w twórczej wędrówce.
Ale skupmy się na jednej, z zaprezentowanych w „Wozowni”, rzeźb, która według mnie, stanowi sedno poruszonego zagadnienia oraz kwintesencję twórczości wielkiego artysty, jakim bez wątpienia był Adolf  Ryszka.
 
 
Adolf Ryszka "Kroczący/Pląs" 1970, brąz
fot. własne
 
        „Kroczący / Pląs” autorstwa Adolfa Ryszki to wykonana z brązu, rzeźba przedstawiająca ludzką sylwetkę. Rzeźba ta została bardzo specyficznie ukształtowana; nie jest ona realistycznym odzwierciedleniem ludzkiej postaci. Jednakże antropomorficzne kształty, które świetnie wychwytuje nasze oko, jednoznacznie przywołują na myśl kroczącego Homo sapiens. Na pierwszy plan wysuwają się tu nienaturalnie długie i zdeformowane nogi, ustawione na jednej osi, zastygłe w kroku. Jedna z nóg, lekko stąpająca, zdaje się wyznaczać kierunek idącej postaci. Jednakże przenosząc wzrok na drugą, mocno zniekształconą, wręcz zatracającą cechy ludzkie, nogę, na chwilę tracimy pewność, co do kierunku podążania owej istoty. Kończyna ta, ciężka, tęga, znacznie większa od pierwszej, wydaje się opierać ruchowi i kierunkowi, który narzuca tamta. Wydaje się pozostawać w tyle, wręcz ciągnąć całą postać w tył. Jej masywność, ciężkość silnie kontrastują z wrażeniem względnej lekkości nogi przodującej. Dalej nasz wzrok kieruje się ku korpusowi, który dźwigają, nieproporcjonalnie długie kończyny. Pierwszą rzeczą, silnie przykuwającą uwagę, jest brak głowy. Brak jej także szyi; rzeźba zaokrągla się zgodnie z linią barków i w tym też miejscu, kończy się. Nie można także dostrzec rąk, gdyż jedna urywa się nagle tuż za barkiem, przypominając organiczną bryłę, zaś druga, zatracona w materii, jest zupełnie niewidoczna. Sam korpus jest mocno rozbudowaną i niejednolitą organiczną bryłą, przypomina zlepek piętrzących się tkanek lub części ciała. To przede wszystkim ten fragment, silnie zakłóca porządek kierunku, narzucony przez kroczącą nogę. Dzieje się to głównie za sprawą fragmentu ręki, której kształt sugeruje kierunek przeciwny oraz głowy, która istotnie stanowi część przedstawienia, jednakże zamiast wieńczyć ową postać, płynnie wpisuje się w jej korpus, a dokładnie jego tylną część. Wyłaniająca się z lewej strony „pleców” twarz, zasugerowana mocno zarysowanym nosem i ustami, zwrócona jest w przeciwnym kierunku, do tego, który wskazują nogi, zaburzając przyjętą orientację. Jest też nieproporcjonalnie duża, swoimi rozmiarami obejmuje jedną czwartą części tułowia. Co ciekawe, gdy zmienimy punkt obserwacji, z perspektywy bocznej, na centralną względem postaci, wcześniej dostrzegany układ ulega zaburzeniu. Stojąc na osi kroczącej postaci, mamy wrażenie, iż odwrócona jest ona do nas tyłem; bez względu na to, po której stronie staniemy, zawsze kroczy ona w przeciwną, względem obserwatora, stronę. Nie można zatem jednoznacznie ocenić, gdzie znajduje się tył, a gdzie przód, bo sytuacja ciągle się zmienia wraz ze zmianą punktu obserwacji. Oglądając ją po kolei, z różnych stron, zauważamy, że ulega przekształceniom, przybierając za każdym razem inną formę. W przedziwny sposób potęguje to ruch, dynamikę i ekspresję przedstawienia, stale wprowadzając widza w zdumienie, stan lekkiego zagubienia, a także ciągłego poszukiwania.
 
 
Adolf Ryszka "Kroczący/Pląs" 1970, brąz
fot. własne
 
 
         Ogromna ciekawość i skupienie z jaką oglądamy, czy wręcz badamy rzeźbę Ryszki, wynika z bardzo silnie działającej oraz zupełnie nieprzewidywalnej formy. Figura ludzka stanowi dla nas naturalny przedmiot zainteresowania, pobudza automatyczny proces porównywania jej do siebie, nawiązania relacji obiekt – ja. W tym przypadku jednak owo spotkanie staje się dużo bardziej osobiste, wręcz metafizyczne. Prosta relacja, czysty ogląd i porównanie zostają uniemożliwione poprzez silne różnice, nienaturalne odkształcenia, fizyczne anomalie ciała postaci. Ciało to jednak nie jest nam obce, a deformacje automatycznie skłaniają nas do refleksji głębszej, pozacielesnej, egzystencjalnej. Ecce homo! Nie mamy wątpliwości, że stoimy przed człowiekiem „z krwi i kości”, przed esencją ludzkiej natury, pełnej sprzeczności i niedoskonałości. Kontrasty, jakie stwarza materia rzeźbiarska:  słabość – siła, lekkość – ciężar, kruchość ciała – twardość materiału, oraz sprzeczne i wciąż zmieniające się emocje, które w nas budzi, zdają się jeszcze silniej oddziaływać na naszą percepcję. Każdy fragment, zarys, forma nabierają głębszego znaczenia; postać, na którą patrzymy staje się jeszcze bardziej realna, gdyż wciąż zmienia się, przekształca, przeobraża, wraz ze zmianą perspektywy naszego oglądu.  Bliski kontakt, jaki zostaje nawiązany, prowokuje do wielu, bardzo osobistych refleksji, jak również tych, najbardziej uniwersalnych. Ta niezwykła materia wręcz do nas krzyczy! Różnorodność wywoływanych przez nią odczuć sprawia, że niejako utożsamiamy się z obiektem, przeglądamy się w nim jak w duszy drugiego człowieka.
 
 
Adolf Ryszka "Kroczący/Pląs" 1970, brąz
fot. własne
 
        W „Kroczącym” Ryszka przedstawił fenomen człowieka poprzez sportretowanie figury ludzkiej. W jej kruchej, niedoskonałej cielesności ujawnia się pełnia naszej człowieczej kondycji. Artysta zwraca uwagę na wewnętrzne rozdarcie człowieka, złożoność naszej natury, pełnej sprzeczności i kontrastów. Ukazuje człowieka z całą jego niejednoznacznością, ulegającego ciągłym zmianom. Poprzez formalne kontrasty rysuje nam się postać krucha i zdeterminowana przez materię, ale równocześnie silna i nieugięta. Dzięki tym sprzecznościom dostrzegamy, iż mimo naszej ludzkiej ułomności, słabości i ulotności ciała pozostajemy jednak w ciągłym ruchu, przeobrażamy się, nie poddajemy się; że mimo, iż jesteśmy zdeterminowani przez wiele czynników, drzemie w nas ogromna siła, by iść naprzód. „Kroczący” pokazuje także to, że człowiek nie jest raz zaprogramowaną maszyną, idącą całe życie w jednym kierunku, lecz istotą stale szukającą, zmieniającą się pod wpływem doświadczeń. Pomimo ciężaru egzystencji, pozostaje w ciągłym ruchu, który jest kwintesencją życia, wieczną drogą.
Forma pracy wydaje się być w pełni przemyślana, wyważona i płynnie korespondująca z treścią, jaką powołuje do życia. Chaos materii, jej sprzeczności, faktury, pozornie niepasujące, i źle zestawione elementy tworzą niezwykle spójną, dramatyczną całość, będącą apoteozą człowieka.
 
 
          Wraz ze słowami Rilkego, zamieszczonymi przeze mnie we wstępie, genialność tej pracy wydaje się emanować jeszcze silniej. Niezwykła wrażliwość artysty, z jaką podszedł do tematu człowieka, szczególnie rozbrzmiewa w kontekście jego całej twórczości. W twórczości, w której nie bał się podejmować trudnych i prawdziwie wielkich tematów, przez wielu, dawno porzuconych, czy uznanych za wtórne. W postaci Adolfa Ryszki widzę wielkiego artystę, który poprzez prawdę, szczerość i rzetelność, potrafił obdarzyć błahe materie duszą , odgadywać, w jaki sposób rzeczy pozornie mało ważne, stają się całością. W połączeniu z wielkim talentem i oddaniem, cała jego praca wydaje się być wypełnianiem nieznanej woli materii, której artysta pozwolił przemawiać.
 
 
Anna Brzezińska

 
 


poniedziałek, 25 maja 2015

Jesteśmy stworzone do wielkich rzeczy. Wystawa „Memy” Marty Frej.

Co można zrobić w kawiarni? Oczywiście napić się kawy, a jeśli ma się kapkę szczęścia to można zawiesić oko na niezłej sztuce. Takie ignoranckie szczęście spotkało i mnie. Był to mój przerywnik podczas krótkiego pobytu w Lublinie, do którego zawitały memy Marty Frej, tak dobrze znane internetowym wyjadaczom. Tym razem odsłona nie jest jednak wirtualna- najbardziej popularne spośród prac artystki, zostały wydrukowane na płótnie i funkcjonują jako swego rodzaju „wystawa objazdowa”, zyskując sobie aprobatę wśród offline' owców.

fot. własne
Jaki jest przepis na mema a la Frej? Zdjęcie/ rysunek przerobione na  kolorową grafikę ( najlepiej szczypiącą oczy swoimi jaskrawymi barwami), czyli coś, co w lepszym lub gorszym stopniu zostało opanowane przez nas wszystkich na zajęciach z informatyki. Sekretem, tą tajemną przyprawą, która sprawia, że memy nabierają słodko -gorzkiego i intrygującego posmaku jest solidna dawka ironii zmiksowana ze specyficznym poczuciem humoru autorki, podkreślonym dodatkowo przez cukierkowo- tandeciarską stylistykę (oczywiście celową!). Tym oto sposobem powstaje długa historia o  współczesnych Polkach- bo to właśnie one są najczęściej  głównymi bohaterkami prac artystki. Co mnie uwodzi w tych lekkich, łatwych i przyjemnych memach, nad którymi skrzywi się niejeden nie-ignorancki, poważny ten czy tamten krytyk? Wielka odwaga Frejowej, żeby wziąć się za bary najpopularniejszymi stereotypami o kobietach, które są nierzadko podnoszone do rangi filozoficznych traktatów, mających odpowiedzieć na prastare pytanie Jaka jest natura kobiet? Myślę, że najłatwiej odpowiedzieć na to pytanie na podstawie obserwacji, co zdaje się być główną inspiracją artystki. Któż lepiej opowiedziałby o meandrach kobiecej psychiki, jeśli nie kobieta? Obrazkowe komentarze prowokują w niewymuszony sposób do przemyślenia ważnych problemów, które ścigały nasze matki i doganiają nas, Miłe Panie.

fot. własne

 Przewrotnie powiem, że natura kobieca wcale nie jest aż taka zła i skomplikowana, przynajmniej jeśli spojrzymy na nią przez pryzmat memów. Która z nas, nie jęczała nad stosem garów, że przecież jest „stworzona do większych rzeczy” , albo jako alibi dla swoich parszywych humorów przyjmowała wybuchowy koktajl hormonalny, serwowany przez PMS? Ileż razy patrzyłyśmy z politowaniem na damsko- męskie perypetie koleżanki, a potem same powtarzałyśmy utarty szlak tych samych błędów? Memy są bieżącym komentarzem do losów i przemyśleń, nad którymi głowi się wiele pań i być może właśnie dlatego rzesza kobiet (stanowiących, jak wieść gminna niesie, 98% fanów portalowego grona) solidarnie lajkuje pojawiające się kilka razy w tygodniu nowe prace.


fot. własne

wtorek, 10 marca 2015

Skażeni wojną...10 kwietnia 1944

Czasem dręczy mnie pytanie: czy pokolenie: dwudziesto, trzydziestolatków, powinno sięgać w swoich inspiracjach do czasów, w których nie dane im było żyć? Wciąż przerabiane na nowo:  II wojna światowa, wojna w Wietnamie, wojna w Zatoce Perskiej, rzeź w Rwandzie, konflikty bałkańskie, Afganistan...Wydawać by się mogło, że wojna nigdy nie będzie słusznym i godnym kompanem sztuki, inter arma silent Musae, a jednak jest to temat popularny, również w najnowszej sztuce. Rzeczywistość powoli wstrzykuje współcześnie żyjącym dawkę znieczulenia na brutalność i nieludzkie zachowania, usprawiedliwiane przez uwarunkowania, jeśli nie psychologiczne, to czysto ekonomiczne. Właśnie to uodpornienie sprawiło, ze od dłuższego czasu powtarzałam, że już nie czas na artystyczną interpretację etosu II wojny, bo okrucieństwo już nam się „opatrzyło”. Ten „kanibalizm wizualny”, przestał być wyrazem potrzeby upamiętnienia i ostrzeżenia kolejnych pokoleń, a stał się niemiłą potrzebą sensacji i grozy, lub też sztucznej fali nadętego i powierzchownego „pseudopatriotyzmu”.
     Temat II wojny został dla mnie zamknięty pracą Zbigniewa Libery Lego. Obóz koncentracyjny (1996). Realizacja skandalizująca, ze względu na upiorne sprowadzenie działań eksterminacyjnych do niewinnej, dziecięcej zabawy, pokazywała obozowy świat w nowy sposób, do którego widz nie był przyzwyczajony i (być może) przygotowany. Zestaw szarych klocków stał się punktem zapalnym rozpoczynającym dyskusję, nie o tym czy wolno, ale o tym jak należy tworzyć sztukę o II wojnie światowej. Młody artysta jest stawiany przed pewną utartą wizją, która jest spadkiem pokoleniowym, najpierw po tych, którzy przeżyli wojnę, a  potem po generacji wyżu powojennego. Druga Wojna jako temat w sztuce, miała wyznaczone kolejne punkty do zrealizowania- pokazywała ogrom ludzkiego cierpienia, stawała się świadectwem tragedii jednostki, była formą archiwizacji wspomnień o ludziach, którzy zginęli. Stopniowo, nabierając patyny czasu, II wojna została sprowadzona do pewnego toposu wojny, który zatarł specyfikę tej  zbrodni, skierowanej w określone grupy ludzi. Nawet te prace, które odwoływały się do dziejów konkretnej rodziny, bądź społeczności, były dla mnie bardziej poszukiwaniem własnej tożsamości artysty (często pretekstem do powstania pracy, były konotacje rodzinne), niż reinterpretacją czasów i wydarzeń. Czy więc młody człowiek, który nie doświadczył koszmaru wojny, a kształtujący jej wizję na bazie podręczników i bagażu doświadczeń starszych pokoleń, powinien „brać się” za II wojnę, nie popadając przy tym w rutynę utartych schematów?
 Zmiana mojego stosunku do tego typu realizacji pojawiła się pod wpływem pracy Zbyszka Strzelczyka 10 kwietnia 1944, Śmigus Dyngus1. Artysta w tym wypadku stworzył memoriał, który nie jest poświęcony człowiekowi, ale konkretnej dacie określonej w tytule.
Figura małego chłopca, ubranego w za duży mundur, jest apatyczna i zrezygnowana. Mały cywil poddał się woli umundurowanego zakapiora ze srogą miną, celującego w głowę chłopca z broni. Broń- neonowy plastikowy pistolet na wodę jest dysonansem dla wojennych realiów. Czy to groteskowy żart? Czy też całkiem poważna groźba ze strony silniejszego dorosłego? Chłopiec pomimo swojej pozornej bierności, twardo stoi naprzeciwko wroga, tak, jakby twardo obstawał przy wyznawanych przez siebie wartościach, a broń wycelowana w jego głowę, staje się jedynie bezużyteczną zabawką, która nie jest w stanie zabić pamięci o tradycji.

foto: Dzięki uprzejmości autora
Artysta rozczepił czas na dwa: na czas wojny ale i czas świąteczny, religijny, nie pozbawiony przy tym wydźwięku folklorystycznego. Dotknął więc bardzo realnego, świątecznego poniedziałku, który powinien być czasem radości i zabawy, a stał się czasem strachu i zagłady. W tym samym momencie czas może nieść ze sobą dwa różne przesłania, może przenikać wydarzenia i zmieniać ich konteksty. Dla mnie jest to kolejna wojna- próba zdominowania jednego czasu przez drugi. Co ciekawe, walka ta nigdy nie jest jednoznacznie rozstrzygnięta, bo jeden czas ma wpływ na drugi. 
Święta Wielkanocne to moment szczególnie ważny dla chrześcijan. W Polsce świąteczne obyczaje silnie budowały poczucie własnej, odrębnej narodowości. Śmigus dyngus jest jednym z najstarszych do tej pory praktykowanych zwyczajów, a jego pochodzenie jest silnie związane z samą genezą słowiańskości. Obchody łączono z kultem życia, urodzaju oraz płodności. Lany Poniedziałek staje się więc w tej pracy bardzo silną opozycją przeciw wojnie i niszczącemu przesłaniu jakie ona ze sobą niesie. Dyngus manifestacją tradycji, powrotem do korzeni polskiej państwowości i przede wszystkim utrzymaniem świadomości narodowej. Nawet w najgorszych momentach okupacji, pamiętano o świętach i je celebrowano, bo prawo do obchodzenia świąt było jedną z tych rzeczy, o które walczyli Polacy. 

foto: dzięki uprzejmości Autora

Izka Kiełek

1Praca ta zajęła II miejsce w ogólnopolskim konkursie rzeźbiarskim „Xawery Dunikowski XX/XXI

czwartek, 19 lutego 2015

Opowiem wam bajkę pod warunkiem, że byliście niegrzeczni. Zofia Martin.

Właściwie bajka zostanie Wam opowiedziana nie przeze mnie, lecz przez przez Zofię Martin. Młoda, studiująca jeszcze artystka, inspiracje do wystawy Wesoła gromadka, zaczerpnęła z wierszy Heinricha Hoffmanna zebranych w tomiku Staś straszydło. Złota różdżka, czyli bajki dla niegrzecznych dzieci. Czytajcie dzieci, uczcie się, jak to niegrzecznym bywa źle. Tytułowa „wesoła gromadka”, na pozór miła i przykładna, to w rzeczywistości banda rozwydrzonych bachorów, które są tym gorsze, iż spiskują potajemnie przeciwko słabszym. Ich knowania odsłania dopiero opowiastka ułożona przez Hoffmanna. Zofia Martin również odkrywa przywary nieposłusznych dzieci, za pomocą obiektów, które stają się dowodami koronnymi ich zbrodniczych praktyk. Kogo  więc demaskuje artystka spośród radosnej, choć niekoniecznie potulnej grupki?
W niewielkiej salce można zobaczyć 3 instalacje-ilustracje do wierszy, recytowanych czystymi dziecięcymi głosami. Wsłuchując się w treść bajkowych rymowanek, zaręczam- przed oczami staną Wam najbardziej krwawe spośród horrorów. Mamy oto bajkę o niesfornym Juleczku, który pomimo przestróg mamy, wciąż ukradkiem ssał palce. Dowód jego potwornej zbrodni, okrwawione maleńkie paluszki (Bogu dzięki ceramiczne!) wiszą obecnie w Galerii, przypominając nieco barokowy żyrandol. W gromadce jest również Michaś, który za bardzo grymasił podczas posiłku. Stos przeróżnych łyżek, mniejszych i większych, o owalnych i okrągłych czerpakach, zdaje się zsuwać ze stołu ku nieuchronnej śmierci głodowej zawziętego niejadka. Ostatnim łobuziakiem jest nieposłuszny Zyzio, który utonął w wartkim nurcie, a świadkami jego zguby są tylko węgorze.

foto własne
Doświadczenia niepokornych dzieciaków rodem z XIX- wiecznych wieczornych „straszydełek”, niosą przestrogę dla małych i dużych. Morał może i banalny- jeżeli z premedytacją wyrządzamy jakieś zło, choć początkowo ujdzie zapewne nam na sucho, to w końcu obróci się ono przeciwko nam. Szkoda tylko, że we współczesnym świecie brakuje lekkiego chociaż przestrachu przed zasłużoną karą. Niech więc los pogrozi Nam obciętym palcem Juleczka. 

foto własne
Zofia Martin
Wesoła gromadka
kurator: Katarzyna Lewandowska
Galeria Sztuki Wozownia ul. Ducha Św. 6
Wystawa czynna do 8.03.2015
Iza Kiełek

Ignoranci Kultury i Sztuki

Ignoranci Kultury i Sztuki