Recenzja grafiki do albumu "Lightning Bolt" zespołu Pearl Jam
autor: Aleksandra Stokowiec
Słowa
z reguły najlepiej płyną wówczas, kiedy gdzieś w tyle głowy
wybrzmiewa melodyjne metrum- zwłaszcza, kiedy akurat zdarzy się
tak, że dźwięki zgrają się z myślami w sposób harmonijny, a
kolejne takty kończyć będą się dokładnie tam, gdzie następujące
po sobie zdania. W takim wypadku całość wywodu niechybnie nabierze
pięknej formy i odpowiedniego rytmu, dając odbiorcy wrażenie
obcowania z tekstem pod każdym względem nienagannym. Tym razem
proszę jednak na podobne wrażenia nie liczyć. Będzie zgrzytało,
milkło w pół słowa i strzępiło się na brzegach. Muzyka
najwłaściwsza do nawiązania udanej kolaboracji z tą recenzją
wciąż jeszcze bowiem pozostaje wielką tajemnicą i, jak głoszą
zegary na oficjalnej stronie zespołu, na zmianę tego stanu rzeczy
nie należy liczyć przed upływem 32 dni, 19 godzin i 24 minut. Do
tego czasu pozostaje jedynie przyjrzeć się uważnie grafikom
zaprojektowanym na potrzeby najnowszego wydawnictwa Pearl Jamu.
Zespół
wielokrotnie już udowadniał, że kwestia oprawy jest w ich odczuciu
czymś więcej, niż tylko powinnością, którą należy spełnić.
Wystarczy wspomnieć tu osławione „Vitalogy”, wyróżniające
się nie tylko zawartością muzyczną (wydawnictwu przyznano status
pięciokrotnej platyny), ale także wyjątkowo starannym opracowaniem
graficznym. Okładka imituje wolumin oprawiony w szlachetną, brązową
skórę. W centrum znajduje się tytuł albumu, wytłoczony złotymi
literami. Jednak, jak na starą księgę przystało, tego, co
najciekawsze, szukać należy wewnątrz... We wkładce znajduje się
szereg przedruków z pracy doktora E.H. Ruddicka wydanej w latach 20.
XX wieku (Vedder podobno znalazł jej kopię na garażowej
wyprzedaży). Traktuje ona o zdrowiu i przykładnym życiu. Jej
fragmenty zestawione zostały z tekstami poszczególnych utworów,
krótkimi poematami oraz mnóstwem kolorowych fotografii. Uwagę
przykuwa tu zwłaszcza rentgen zębów, który pojawia się we
wkładce w miejscu, gdzie powinien znaleźć się tekst utworu
„Corduroy”. Jest to zdjęcie przedstawiające uzębienie samego
Veddera. Miało ono stanowić rodzaj ironicznego komentarza do
nadmiernego zainteresowania życiem prywatnym muzyków Pearl Jamu.
Kolejne
krążki były dla zespołu okazją do dalszego eksperymentowania.
Pojawiały się nowe formy wkładek, przechodzenie od fotografii
(„Yield”), poprzez kolaż („No Code”), aż do grafiki
(„Backspacer”, „Lightning Bolt”). Cechą charakterystyczną
stało się także komponowanie okładki w taki sposób, by zawrzeć
w niej dodatkowy, ukryty przekaz. I tak na „No Code” 144 zdjęcia
wykonane polaroidem, układają się w trójkątne logo, nawiązujące
do motywu wszechwidzącego oka. Wśród dziewięciu grafik zdobiących
okładkę albumu „Backspacer”, dopatrzyć się można z kolei
wielu odniesień do popkultury. Tworzą one oszałamiający miraż,
zawieszony gdzieś wpół drogi między sentymentalnym spojrzeniem
rzucanym w przeszłość, a wciąż żywymi fantazjami dotyczącymi
przyszłości, co znakomicie oddaje charakter całej płyty.
Poświęcanie
tak wielkiej uwagi stronie plastycznej albumu może wydawać się
pewną ekstrawagancją. W przypadku Pearl Jamu nie powinno to jednak
dziwić. Basista zespołu, Jeff Ament, sam długo zajmował się
grafiką użytkową. Wraz z młodszym bratem założył nawet firmę
AmesBros., specjalizującą się w projektowaniu plakatów
promujących trasy koncertowe. Równocześnie (niewykluczone, że w
związku z zamiłowaniem muzyków do surfingu i jazdy na deskorolce),
Pearl Jam od samego początku skupiał wokół siebie wielu
znakomitych artystów. Wśród nich nie brakowało twórców komiksów
(Tom Tomorrow), murali (MAXX242, Munk One) czy w końcu autorów
nietuzinkowych grafik. Don Pendleton, odpowiedzialny za oprawę
graficzną najnowszej płyty zespołu, należy do tych ostatnich.
Artysta
ten, działający pod szyldem Elephont, współpracował do tej pory
przede wszystkim z producentami desek snowboardowych, deskorolek,
obuwia oraz odzieży. Projektowanie grafik do „Lightning Bolt”
było zatem jego pierwszym tak poważnym spotkaniem z rynkiem
muzycznym. Brak wielu doświadczeń w tej materii nie był jednak
żadną przeszkodą. Jak bowiem zapewnia Jeff Ament, Pendleton
sprawdził się znakomicie. I rzeczywiście, jeśli wziąć pod uwagę
estetykę jego prac, nie powinno to w najmniejszym nawet stopniu
dziwić.
Już
sam układ poszczególnych elementów powoduje, że okładka
„Lightning Bolt” zdaje się emanować jakimś dziwnym rodzajem
napięcia. Trudno mówić tu o oddziaływaniu swoistego horror vacui-
części składowych tej kompozycji jest przecież stosunkowo
niewiele, a każda z nich opracowana została w maksymalnie oszczędny
sposób, bez zagłębiania się w detale. Równocześnie jednak ich
wzajemne przenikanie się daje wrażenie spoglądania na obraz
ciągłej walki o przestrzeń. Poszczególne elementy wchodzą ze
sobą w interakcję, której jedynym celem zdaje się być wzajemne
odpychanie. Ten antagonizm znakomicie oddany został poprzez kontrast
kierunków (fale rozchodzące się na zewnątrz i zygzaki błyskawic
skierowane do centrum), zestawienie kształtów obłych z kształtami
o ostrych kątach (z jednej strony zarys oka i półksiężyc, z
drugiej- krzyż), czy w końcu zróżnicowanie wielkości plam
barwnych (od czarnego tła, aż po ledwie widoczne białe linie
przecinające się pod kątem prostym). Odbiorca spogląda więc na
wizualny zapis nieprzerwanie toczącej się batalii o poszerzanie
wpływów.
Nie
bez znaczenia pozostaje tu także sama kolorystyka. Biel, czerń i
czerwień to trzy najbardziej podstawowe barwy. W niemal każdej z
kultur, kojarzone są one odpowiednio ze światłem, ciemnością i
krwią. Stąd niedaleko już do konotacji związanych z wiarą w
życie pozagrobowe, a wraz z nią- w jasną krainę zbawionych,
nieprzeniknione mroki terytorium zamieszkanego przez potępionych
oraz zawieszoną pomiędzy nimi ziemię, pełną istot śmiertelnych.
Do
takiej interpretacji skłania już sama forma analizowanej grafiki.
Nadanie przedstawieniu bezkompromisowej walki o terytorium takich
właśnie kolorów, tylko dodatkowo wzmacnia wyraz całości.
Ilustracja ta urasta nagle do rangi uniwersalnej wizji zbliżającej
się apokalipsy. Syreny wyją, a niebo przecinają błyskawice. Ich
odbicia widać w oczach przerażonych ludzi. Skąd jednak przyszło
niebezpieczeństwo i gdzie kończy się ta historia?
Pearl Jam od samego niemal początku był zespołem mocno angażującym się w sprawy społeczne. Vedder wielokrotnie krytykował polityków za przedkładanie dbania o dobry wizerunek państwa, nad potrzeby jego obywateli. Ostro sprzeciwiał się też decyzjom związanym z misjami na Bliskim Wschodzie, wierząc że wszelkie problemy rozwiązywane powinny być drogą dyplomatyczną (wspomina o tym między innymi w jednym z fragmentów „Imagine in Cornice”). Wszystko wskazuje na to, że „Lightning Bolt” będzie albumem skoncentrowanym wokół obaw związanych z wszelkiego rodzaju konfliktami- zarówno tymi rozgrywającymi się w głowach poszczególnych jednostek, jak i tymi, które pociągają za sobą wzburzone tłumy.
W
grafikach zaprojektowanych przez Pendletona, wyraźnie widać, że za
każdym konfliktem stoi jakaś idea. Część z nich bierze swój
początek w systemach religijnych („Getaway”), inne wypływają z
zasad wpojonych w domu („Mind Your Manners”, „My Father's
Son”). Są też takie, które czerpią z wielu źródeł, kiełkując
w umyśle szaleńca powoli („Infallible”). Zestawianie ze sobą
elementów pozornie bardzo odległych, pozwoliło Pendletonowi
uchwycić także istotę problemu- punktem zapalnym zawsze staje się
bowiem moment konfrontacji, chwila kiedy skrajnie różne idee stają
naprzeciwko siebie. Przeciwko sobie występują przedstawiciele
odmiennych religii (symbolika półksiężyca i krzyża), kolejne
pokolenia, wierzące w całkiem inne ideały (wówczas walka toczy
się między poczuciem przynależności do grupy, a przywiązaniem do
tradycji), a w końcu także pojedynczy ludzie, chcący budować
bliskie relacje (ich tworzenie wymaga dialogu).
Mimo
wszechobecnej symboliki związanej z wojną i przelewem krwi,
Pendleton pozostawia jednak ziarnko nadziei- w ilustracji do „Future
Days” widać kobietę i mężczyznę, którzy potrafią przemówić
do siebie uniwersalnym językiem miłości (w tle widać dwa zwrócone
do siebie twarzą profile). Nie wiadomo tylko, dlaczego ich sylwetki
wynurzają się z pary źrenic, niczym ogromna łza... Być może to,
co niedopowiedziane zostało w obrazie, własnymi słowami dopełni
muzyka.