IGNORANCI W SIECI

niedziela, 21 lipca 2013

CHRONOTOPOLOGY


Galeria Miejska BWA Bydgoszcz
09.06-06.07 2013
CHRONOTOPOLOGY
START ART
autor: Kajetan Giziński



Zimny podmuch nordyckiego powietrza, głęboki wdech i wkraczamy do tajemniczej krainy. Islandia, kraj europejski, ale bardzo mało znany. Przez swoją lokalizację na odległej od kontynentu wyspie, rozwijała się praktycznie w izolacji, a jedyne zewnętrzne wpływy pochodzą od norweskich i duńskich imigrantów.
Na wystawie w bydgoskim BWA zaprezentowano prace czterech artystów z grupy Start Art:

Anna Eyjolfsdottir
Ragnhildur Stefansdottir
Thordis Alda Sigurdardóttir
Thuridur Sirgurdardottir

Już samo przeczytanie nazwisk autorów jest trudne, a cóż dopiero z ich twórczością(!).
Jak wypowiedzieć się o sztuce, jeśli nie zna się jej uwarunkowań kulturowych? Trzeba być zupełnym ignorantem i z tej pozycji startuję.
Jako absolutny dyletant w temacie mówię: Nie znam się, więc się wypowiem.



 
Prace rozmieszczone są w dużych odległościach od siebie, można je oglądać stojąc daleko od białej (neutralnej, śnieżnej?) ściany, nie rozpraszając wzroku. Działa to korzystnie na odbiór, mimo że trudno zrozumieć treść. Chodząc po sali szukałem części wspólnej, która spoiłaby poszczególne obiekty. Cały czas pojawiało się to samo słowo: natura. Dlaczego? Po pierwsze obrazy przedstawiające zorzę polarną, która jednoznacznie kojarzy się z północą. Malowane wprawnie, choć nie zachwycająco, ujmują to co najważniejsze w pejzażu, czyli klimat. Powierzchnia płócien jest mocno lśniąca, co nadaje głębi mocnym, ale nie neonowym barwom.
Obrazy Thuridur Sirgurdardottir, malowane farbami olejnymi na identycznych płótnach w formacie 50x50cm, przedstawiają w naturalnej wielkości sierść islandzkich koni. Na niemrawym stoliku obok schodów leżały katalogi artystów. Na szczęście było chociaż trochę tekstu po angielsku. Niestety i to nie pomogło.
Nadal jestem ignorantem. 



Zaciekawił mnie jednak krótki fragment, który pozwolę sobie przytoczyć:
„However since we all know what a horse looks like the mind can fill in the gaps.”
To prawda, nie widać konia, a wiemy, że to koń. To za sprawą dobrej techniki malarskiej, która pozwoliła odtworzyć charakter umaszczenia zwierzęcia. Zadanie wymagające i czasochłonne (każdy włos to jedno pociągnięcie pędzla). Wykonanie jest precyzyjne, choć bez przesady, więc widać delikatne przesunięcia lub maźnięcia, które nadają obrazom naturalności (natura nie jest nieskazitelna). Delikatne złote i srebrne refleksy błyszczą nieznacznie, ale dopełniają wrażenia zdrowej sierści.
Krótko mówiąc: dobra robota.
Ale o co chodzi?
Nadal jestem ignorantem.


Obiekty autorstwa Thordis Alda Sigurdardóttir stworzone z drewna, wełny i słoików wypełnionych darami natury, takimi jak soczewica, kawa, czy ziarna zbóż. Jedna, zawierająca książki islandzkich autorów, zwieńczona jest rogami barana.
Interesujące. O co chodzi? Przy delikatnym chociaż wsparciu kuratora, z pewnością bym się dowiedział, lecz brakuje podstawowych informacji. Nawet sprawa autorstwa jest trudna do ustalenia dla osoby nie znającej języka islandzkiego. W każdym miejscu pisownia nazwisk jest inna, a podpisy w BWA były porażająco beznadziejne. Nagryzmolone ołówkiem na ścianie, nie przypominały ani trochę tych z broszurki, czy strony internetowej.
Czyż nie byłoby prościej przykleić zwyczajne tabliczki z informacjami na temat prac? Taka prosta rzecz, a już ignorant mógłby poczuć choć odrobinę satysfakcji ze zrozumienia sensu umieszczenia przedmiotu w galerii.


Do całości nie pasują obiekty Ragnhildur Stefansdottir. Wyraźnie odcinają się od reszty już techniką, ponieważ wykonane są częściowo z tworzyw sztucznych. Drugą sprawą jest temat. Co mają wytknięte języki i przekrój układu pokarmowego wspólnego z Islandią i naturą? Lepiej nie będę się pytał, bo mogę otrzymać odpowiedź, która nie pozwoli mi powstrzymać śmiechu, a nie lubię wyszydzać ludzi. Nadal jestem ignorantem.
Blue Velvet, tytuł pracy poznałem ze strony internetowej artystki. Anna Eyjolfsdottir skumulowała chyba wszystkie islandzkie barany i pojazdy w jednej pracy. Błękit miesza się ze złotem, dając wrażenie luksusu. Może jakaś krytyka kryzysu gospodarczego? Tak, tylko znowu dowiaduję się tego ze źródła pobocznego. Nadal jestem ignorantem.
Nie chcę nim być, ale muszę, bo taka jest wola kuratora.

Tekst reklamujący wystawę:


Członkowie grupy artystycznej Start Art utworzyli i ukształtowali własną ideologię, która bada koncepcję czasu, miejsc i historii w najszerszym możliwym znaczeniu, a także miejsc, gdzie historie są opowiadane, zapamiętywane lub zapominane, a miejsca zapadają w pamięć lub tracą znaczenie. Chronotopology to nieuchwytna, zmieniająca się scena gdzie czas i miejsce przenikają się i przesuwają, nieustannie kształtując naszą kulturę.
Mocno naciągany. „W najszerszym możliwym znaczeniu” znaczy ni mniej ni więcej jak: „Nie wiem co, ale muszę coś napisać”.




Wystawa mogłaby być bardzo interesująca, niestety brakuje dobrych chęci (a może wiedzy). Prace zachęcają do zastanowienia się nad problemem, lecz próżno go szukać, odnaleźć w gąszczu domysłów. Po takiej wystawie przeciętny odbiorca powie:

Co za gówno

Nie rozumiem sztuki współczesnej

To nie dla mnie

Nigdy już nie przyjdę do galerii

Strata czasu


Niestety, bo z tymi samymi pracami mogłaby powstać świetna wystawa, którą chętnie odwiedziliby nawet zagorzali przeciwnicy sztuki. Trzeba tylko podprowadzić widza, zachęcić, dać wskazówkę. Jest to, niestety, mankament większości współczesnych ekspozycji skutecznie zniechęcający zwiedzających.

piątek, 19 lipca 2013

ANDRZEJ ROCHECKI

Twórczość Andrzej Rocheckiego
autor: Aleksandra Klugiewicz


 Przypadek – to Bóg przechadzający się incognito- to właśnie owa sentencja autorstwa Alberta Einsteina( bo cóż innego?) stanowi kwintesencję, a zarazem komentarz do wydarzenia, z którego nieoczekiwanie otrzymałam bukiet estetycznych doznań okraszonych delikatną rosą dziecięcych wspomnień.
Andrzej Rochecki, "Początek i Koniec"

Otóż, w ponury, mglisty, zimny wieczór, który nie zachęcał do podjęcia jakichkolwiek działań, bez przekonania i entuzjazmu za namową znajomych wybrałam się do Dworu Artusa w Toruniu, gdzie zorganizowane było Wszystkobranie. Przechadzając się leniwym krokiem w rozgorączkowanym tłumie, przypadkowo natknęłam się na katalog z reprodukcjami obrazów Kazimierza Rocheckiego (absolwenta Wydziału Sztuk Pięknych Mikołaja Kopernika w Toruniu) z lat 1988 -1992,który niespodziewanie sparwił,iż moja osoba znajdująca się w tym miejscu przestała być już tylko kukłą w chochlim tańcu.
Nieprzeciętne, intrygujące kompozycje w typowym dla tamtego okresu stylu artysty inspirowanym dziecięcym postrzeganiem rzeczywistości przykuwają uwagę, nie tylko uproszczonym i jakże dosadnym rysunkiem, ale przede wszystkim monochromatyczną kolorystyką, przełamaną często z doskonałym wyczuciem, silnym kontrastem (np.To my). Dynamiczne i grubo rozprowadzone warstwy farby dodatkowo potęgują zarówno głębię artystycznego wyrazu jak i estetyczne przeżycia u odbiorcy. Twórczość Kazimierza Rocheckiego mieści w sobie ogromny ładunek emocjonalny, poruszający z pozoru nieistniejące zakątki ludzkiej wrażliwości. Skłania do refleksji nad odwiecznymi egzystencjalnymi pytaniami dotyczącymi Boga,życia, miłości, świata, ludzkiej natury...

Andrzej Rochecki, "To My"

Co szczególnie przyciąga wzrok w dziełach artysty ,to niesamowita odwaga i niepokorność twórcza uwidaczniająca się między innymi w pracach Psie syny czy Ucieczka z raju. Mocno zaznaczony kontur, intrygujące zestawienia barw oraz szeroko kładzione płaszczyzny szpachlą uwypuklają niezbitą siłę charakteru oraz ostrość przekazu. 

Andrzej Rochecki, "Ucieczka z Raju"
 
Nie należy zapominać ,iż Kazimierz Rochecki to artysta nietuzinkowy, który od początków swojej artystycznej drogi nie ograniczał się wyłącznie do tradycyjnie pojmowanej sztuki. Szukał innowacyjnych rozwiązań, które mogłyby w pełni wyrazić jego niczym niepohamowane wizje. Sięgając po grafikę, rzeźbę, witraż na performance kończąc, wypracował niepowtarzalny styl, który zachwyca polskich, a także zagranicznych krytyków sztuki . Jego obrazy niejednokrotnie były doceniane na prestiżowych wystawach w wielu zakątkach świata (Stichting de Voorst-EEFDE Holandia,1993; BRUAY-LA-BUISSIERE-Francja,1993r.) i co zrozumiałe nierzadko uświetniają prywatne kolekcje miłośników i koneserów sztuki.



niedziela, 14 lipca 2013

HISTORIA PISANIA OBRAZEM

"KORESPONDAŻ" we wrocławskim Muzeum Architektury
autor: Aleksandra Stokowiec





Jest rok 1986. Na plaży w Normandii ponad 70-letni już wówczas Jiří Kolář spotyka młodziutką Beatrice Bizot. Nie wiedzą o sobie właściwie nic, ale on proponuje jej prowadzenie regularnej korespondencji. Sugestia ta spotyka się z dużym entuzjazmem dziewczyny. Wkrótce obie skrzynki wypełniać zaczynają się szeregiem niecodziennych przesyłek. Ta wymiana listów trwa aż do jesieni 1987 roku. Nie warto jednak generować kolejnych wersji płomiennego romansu- nieszczęśliwie zawsze będą one całkiem dalekie od tego, jaki obrót przyjęły sprawy między tymi dwojga. 

Jiří Kolář, ok. 1986
W czasie, kiedy się poznali, Kolář był już uznanym artystą. Za granicą hołubiono go za niezwykłe kolaże, w kraju zaś- za niepowtarzalną poezję i dramaty. Wiódł spokojne życie najbardziej bodaj wpływowego twórcy swojej generacji. Nie przerywając pracy, przetrwał najpierw niemiecką okupację, a później rządy komunistyczne (łącznie z dwukrotnym pobytem w więzieniu). Nawet zakaz publikacji, narzucony na niego w 1970 roku, a później wygnanie z kraju, nie wpłynęły negatywnie na jego twórczość. Wraz z jego pobytem poza granicami Czechosłowacji zaczyna się także właściwa historia „Korespondażu”.
Przez cały okres swojej tułaczki, Kolář nieprzerwanie odbierał długie, pełne najlepszych uczuć listy od swojej żony- Beli. Z zawodu była ona artystą-plastykiem (między styczniem a kwietniem tego roku jej prace oglądać można było na wystawie retrospektywnej w Londynie). Już po pierwszych miesiącach prowadzenia korespondencji, Kolář zauważył jednak, że tkwi w niej także potencjał, dzięki któremu sporo mogłaby osiągnąć na polu literatury. Regularna wymiana myśli znacząco pozwoliła jej podszkolić warsztat pisarski i nabrać większej swobody w ubieraniu uczuć w słowa. 

Jiří Kolář
Poznając Kolářa, Bizot wspomniała o tym, że chciałaby zostać dziennikarką. Artysta natychmiast zostawił jej swój adres, proponując, by codziennie wysyłała jeden list, opisując historie całkiem prozaiczne, często pozbawione znaczenia nawet dla ich młodziutkiej uczestniczki. On sam nie zobowiązał się odpisać na jakąkolwiek wiadomość. Już po nadaniu pierwszego listu, Bizot przekonała się jednak, że nie będzie to korespondencja jednostronna. Kolář zaczął wysyłać jej małe kolaże- dalece bardziej osobiste, niż te które tworzył do tej pory. W czasie, kiedy ona pracowała nad warsztatem pisarskim, on szkolił się w trudnej sztuce prowadzenia narracji obrazem.
Dla czeskiego artysty kolaż był medium, poprzez które najłatwiej było mu przekazać zbierane codziennie doświadczenia. Nieraz mówił o tym, że technika ta robi z nami dokładnie to, co życie- pewne elementy odbiera, inne zaś dokleja z całkiem nieznanego nam źródła. Zestawiając je ze sobą, tworzy rzeczywistość dziwaczną, ale nadal jedyną w pełni dostępną człowiekowi. Przeświadczenie to musiało dotykać Kolářa szczególnie silnie właśnie na emigracji, gdzie elementy rodzime mieszały się z obcą mu tradycją. 

Beatrice Bizot
Jego wpływ na młodą Bizot długo pozostawał niezauważony. Ona sama dopiero po latach zaznaczyła, że ta niecodzienna korespondencja stała się dla niej swoistego rodzaju punktem zwrotnym. I rzeczywiście- wystawa „Korespondaż” pokazuje, jak wpływ doświadczonego artysty zaczynał powoli zostawiać swój ślad. Dla Bizot okazał się on kierunkowskazem. Zrezygnowała z dziennikarstwa na rzecz sztuki. W krótkim czasie stała się znakomitą rzeźbiarką.
Na wystawie, wcześniej eksponowanej w Veletržní palác w Pradze, teraz zaś w Muzeum Architektury we Wrocławiu, obejrzeć można ponad 400 kolaży. Każdy wielkości pocztówki, co dla Kolářa było dodatkowym wyzwaniem- format ten znacząco ograniczał repertuar technik, z których mógł korzystać. Dla odbiorcy, spodziewającego się zobaczyć reprezentatywny zbiór prac tego niezwykłego Czecha, wystawa może być zatem rozczarowaniem. Z pewnością jednak zawiedziony nie będzie ten, kto liczy na intymny kontakt z pracą, wniknięcie w prywatną (a przy tym wciąż otwartą) przestrzeń wyobraźni artysty i możliwość spojrzenia na rzeczywistość z zupełnie nowej perspektywy.

piątek, 12 lipca 2013

BILIJANA DJURDJEVIĆ

-Jaka jest definicja psa? – Nie kot. Bilijana Djurdjević.  
autor:Szymon Bochniarz


 

Nie mogę usiąść choć przez chwilę w spokoju. Przez płaty zasłon przedostają się strumienie światła, które uniemożliwiają mi spoglądanie na ekran komputera. Kawa jest już zimna, a w popielniczce popiół układa się w dzikie budowle, przypominające zamki. Gdyby nie brak wilgotności, to czułbym się jak nad morzem. Telefon co dziesięć sekund odgrywa pożegnalny marsz, pewnie znów zaraz się rozładuje. Dobrze, że choć psa brat do pokoju przygarnął. 

Bilijana Djurdjević, "Summertime is over"

Dostałem nowy katalog, prosto z Belgradu. (Ciekawe czy nad Dunajem też tak komary gryzą?) Uwielbiam woskowany papier, jego dotykanie sprawia mi ogromną przyjemność. Nie jest to żaden kolejny śmieszny mój fetysz, po prostu przypomina satynową pościel, która w moim małym pokoju zajmuje centralne miejsce (oczywiście jeśli nie pojawi się pies, kot, sterta ubrań lub inny niepotrzebny totem.)
Z dziecięcym zachwytem otwieram stronę tytułową i co…? I pies! Ze wściekłości przymykam oczy a biurko niczym za Noego pochłania obrzydliwy, zimny i czarny płyn. Zawsze coś nabroję! I zamiast biec po ścierkę, siadam na podłodze i obmyślam plan zemsty na artystce – Bilijana Djurdjević – jeEj nazwisko. Krzyczę „Ja ci już pokażę!” i zabieram się do skrobania tekstu, wpierw jednak autorce dorysowuję wąsy na odwrocie.
„Bambi is dead”, oto tytuł obrazu, który mnie rozwścieczył. Choć nie wiem, kto jest bardziej wściekły, ja czy psy przywiązane do drążka. Sarenka pewnie kroi się na blacie obok, a głodne boksery domagają się łupu. Atmosfera grozy przypomina horror klasy B. Brakuje tylko strugi krwi, ściekającej z tasaka, chociaż kto wie, co dzieje się poza kadrem. Każda rzeźnia pachnie rozpadem. (Po cichu dedukuję – rzeź pachnie rzezią, mój pokój pachnie… pokojem? Prędzej w pokoju narysowałbym teraz krzyż, niż pacyfę.) Przewracam stronę katalogu i moim oczom ukazuje się cała seria ukrzyżowań. 

Bilijana Djurdjević, "Bambi is Dead"

Tuż przede mną wisi chłopiec w kąpielówkach ze skrępowanymi nad głową rękami. U jego stóp eleganckie półbuty „dają chodu”. Chłód płytek basenu przeszywa mnie na wskroś. Dzieciak spogląda mi głęboko w oczy, a ja staram się usilnie kontrolować swój oddech, rzucając ukradkiem spojrzenie na tytuł obrazu - „Paradise lost”. Czy Adam też kupował buty u Gucciego?
Odpalam papierosa, dym leniwie sączy się przez moje palce. Przewracam stronę i łzy zaczynają mi napływać do oczu. Wzruszenia wcale nie wywołuje mężczyzna w nagannym stroju w supermarketowym wózku, to dym, który dostał się do mojego oka. Tytuł doskonale opisuje mój stan – ja, leżący na podłodze z papierosem, opłakujący na wpół martwego – „Pieta – Sloth”. Matka cały czas powtarza, że moja gnuśność doprowadza ją do szału – „Dziecko, pisarstwo to żaden zawód!” „Dobrze mamo, ale nie chce mi się.” Rzeczywiście, zupełnie nie chce mi się dotrzeć do popielniczki. Mojemu towarzyszowi z obrazu widocznie nawet nie chce się wyjść z supermarketu. Nawet skarpetek postanowił nie cerować. Nie tak się umiera. 


Bilijana Djurdjević, "Pieta-Sloth"

Zazdroszczę leniwym ludziom. Z zazdrości można dostać i ekstazy. Przekonuję się o tym spoglądając na kolejnego mężczyznę, tulącego w pustej, białej wannie krzyż. Jego twarz wskazuje na ogrom burzących się w nim uczuć, choć pozornie można by stwierdzić zwykły zgon. Doskonale wystudiowane ciało i zimna glazura wzbudzają we mnie jeszcze większą zazdrość. Rozjuszony jestem sam na siebie, że w tym namolnym amoku mogłem przegapić tak dobrą artystkę. Szybko przerzucam stronę i w ogrodzie ziemskich rozkoszy, a właściwie w jakimś płytkim bajorze porośniętym na brzegu chorowitą zielenią, widzę trupa. „Garden” - ta niepokojąca, horyzontalna kompozycja coraz bardziej wskazuje mi, że śmierć prawie na pewno jest pozioma, o czym usilnie przekonuje w swoich wierszach Sylvia Plath.
Z burzą wewnątrz oczekuję kolejnych wrażeń, które zapewne wywołają następne dzieła. Wtem stary, obleśnie śliniący się Reks wpada do pokoju, dosadnie informując, że teraz czas przeznaczyć mam wyłącznie jemu. Mokra od śliny smycz w pysku psa szybko sprowadza mnie na ziemię, wpajając we mnie nierozerwalną i nieżyciową rzeczywistość. Bilijano, słyszałem, że masz kota, czy też jesteś jego niewolnikiem? Niebawem wrócę… Tymczasem biegnę do Koloseum.

środa, 10 lipca 2013

WYSTAWY CZASOWE (LATO 2013)

autor: Jarek Barton 

Szybki przegląd tego, co aktualnie proponują najwięksi i najważniejsi w kraju, czyli wakacyjne wystawy czasowe w Muzeach Narodowych. 


W stolicy odmieniany przez wszystkie przypadki Mark Rothko. Trochę skromny jak na obowiązkowy punkt programu ale wykorzystujący ciekawy kontekst – intelektualne zaplecze artysty. Poza tym tryptyk ECCE HOMO Maertena van Heemskercka, który właśnie wrócił po nowojorskich badaniach konserwatorskich i został udostępniony oglądającym. Fani malarstwa niderlandzkiego z Warszawy mogą dalej jechać prosto do Poznania. Tylko do 14 lipca można oglądać wystawę "Co ma koronka do wiatraka? NIDERLANDY" Za to miłośnicy sztuki XX wieku mogą wybrać się po do Krakowa. Tam od 13 lipca wystawa malarstwa Roberto Matty. Poza tym: Teresa Rudowicz, Jan Sawka i świetna wystawa – echo krakowskiego Miesiąca Fotografii - Vanity. Fotografia mody z kolekcji F. C. Gundlacha".

Fotografia także w Kielcach. Tamtejsze Muzeum Narodowe zaprasza na wystawę Pawła Pierścińskiego "Paweł na dywanie". Prócz tego "Galerie de la Belle Époque. Secesyjne rzemiosło artystyczne".

Zainteresowani rzemiosłem artystycznym będą mieli daleką drogą z Kielc, ale ze Szczecina już rzut beretem do nadmorskich kurortów, więc wybierając się na wakacje nad Bałtyk, warto zahaczyć o "Królewskie karety Jana III Sobieskiego". Do tego malarstwo ("A może morze?" ), projekcje video art Christiana Jankowskiego („The Eye of Dubai / Oko Dubaju”) oraz miks malarstwa, rzeźby, rysunku, grafiki i rzemiosła ("1919. Święto wiosny" )

W drugim nadbałtyckim Muzeum Narodowym też sporo się dzieje. Zaczynając od potężnej kompilacji różnych dziedzin sztuki współczesnej. "Londyńska kolekcja Haliny Nałęcz w Muzeum Narodowym w Gdańsku" to głównie malarstwo, ale także prace graficzne i rzeźby. Malarstwo zobaczymy również na wystawie "Magiczny świat Bogdana Lesińskiego", za to spragnionym fotografii polecamy "Fotografia: narzędzie i medium sztuki" oraz "Akt w polskiej fotografii".
Na zakończenie nie lada gratka dla miłośników militariów, batalistyki i historii wojska w sztuce. Wystawa "Za mundurem panny sznurem. Umundurowanie żołnierza polskiego Księstwa Warszawskiego", która oprócz mnóstwa akwarel z Biblioteki Polskiej w Paryżu, prezentuje także obrazy, ryciny, mundury, broń białą i palną, archiwalne dokumenty i mapy.

Podobna tematyka we Wrocławiu. Tamtejsze Muzeum Narodowe zaprasza na dwie wystawy: "Oręż polski" i "Sztuka w służbie samurajów".

sobota, 6 lipca 2013

LIZZY STEWART, SOME STRANGE SIGNIFICANCE

Narracja w obrazie
autor: Aleksandra Stokowiec



Epoka ilustracji Dulaca i antykwarycznych perełek z poszarzałymi okładkami dawno już minęła. Zabiegany świat przestał tęsknić za obrazami pojawiającymi się gdzieś między jedną kartką książki, a kolejną. Zapomniał, którędy do nieistniejących krain, do wspomnień z dzieciństwa, do odległych wzruszeń, które czasem niepostrzeżenie przebiegają przez świadomość, pobudzone tajemniczym impulsem artystycznej fikcji. Lizzy Stewart, młoda brytyjska artystka, zajmująca się przede wszystkim działalnością ilustratorską, zawodowo łączy zakurzone historie z nową estetyką. Pracując głównie w mediach tradycyjnych, zręcznie żongluje konwencjami, oscylując gdzieś na granicy światów onirycznych, pastelowych, przesyconych sentymentem i kreskówkowej formy zaokrąglonych twarzy, rozszalałych linii, dziecięcych zachwytów nad rzeczywistością. Tęsknota łagodnie przenika radość, stare fotografie odżywają za dotknięciem delikatnych barw, powaga arcydzieł współbrzmi z echem dni, kiedy oczarować potrafił sam grzbiet książki, który pod nieśmiałym dotykiem zaczynał szeptać na ucho własne opowieści, zupełnie niezależnie od tego co kryło się na wszytych weń kartkach. Linia skojarzeń, jakie rodzą się w związku z oglądaniem prac Stewart, daje najpełniejszy chyba wyraz temu, w jak dużym stopniu artystka ta potrafi realizować własne postulaty dotyczące komunikacji przez rysunek, dbania o narracyjność obrazów, zdawania relacji z indywidualnych historii. 
Jakimi jednak środkami oddać opowieść zakorzenioną głęboko w ludzkiej świadomości, z jednej strony związaną ze światem materialnym, z drugiej zaś operującą wartościami całkiem od niego oderwanymi? Odwołując się do historii, Stewart dochodzi do wniosku, że to właśnie działania plastyczne najpełniej mogą wyrazić istotę jednostkowego doświadczenia. Artystka słusznie bowiem zauważa, że słowo pisane czy mówione, często już poprzez samą swoją naturę ogranicza możliwość oddawania wrażeń takimi, jakie są. Ogranicza nas limitem określeń, zawiłością struktur gramatycznych, ścisłą zależnością od kultury. O barierach komunikacyjnych, które (paradoksalnie!) tworzy język, można byłoby pisać wiele. W przypadku odniesień do założeń artystycznych Stewart, wystarczy może jednak uświadomić sobie jedną, kluczową jego cechę- nieprzerwaną dążność do konkretyzacji. Chociaż można byłoby to uznać za wartość dodatnią, często to właśnie ona powoduje zacieranie się subtelnych granic między poszczególnymi odcieniami danego wrażenia. W związku z tym, próby możliwie najbardziej wiernego oddania indywidualnych własności doświadczenia, często prowadzą do uzyskania obrazu odczucia uniwersalnego. 

Lizzy Stewart, "Unknown Reflection", 2011


Proces poszukiwania medium, które sprostałoby postawionemu przez Stewart zadaniu, prześledzić można w jej pracy nad wciąż jeszcze nieukończonym projektem- „Some Strange Significance”. Podstawą dla jego stworzenia było zaobserwowanie silnej zależności występującej między podmiotem historii, a jej nośnikiem. Artystka zauważa, że relacja ta szczególnie silnie rysuje się w przypadku drobnych przedmiotów przechowywanych w charakterze pamiątek. Poprzez wiązanie ich z konkretnymi zdarzeniami, miejscami czy osobami, człowiek mimowolnie przelewa w nie swoje wspomnienia, tym samym przekazując im własną historię. Najzwyklejszy obiekt staje się przez to narratorem, który raz daną mu opowieść snuje każdym swoim zagięciem, zadrapaniem, plamką przebarwień. 

Lizzy Stewart, "Look On", 2011

Nie wystarczy jednak samo obcowanie z tym przedmiotem, by możliwe stało się poznanie historii, którą w sobie nosi. Jako ilustratorka, Stewart świetnie zdaje sobie sprawę ze specyfiki języka rzeczy. Wie, że jest to język szczególny, wymagający wyjątkowej wrażliwości od odbiorcy, a przy tym wciąż często niemożliwy do odszyfrowania w oderwaniu od kontekstu obiektywnej opowieści. Na stronie poświęconej projektowi prosi więc każdą osobę, chcącą wesprzeć jej badania, nie tylko o przesłanie zdjęcia przedmiotu, który uznany został za istotny, ale także o udzielenie odpowiedzi na pięć krótkich pytań (Co to za przedmiot? Skąd pochodzi? Jak pojawił się w Twoich zbiorach? Dlaczego jest dla Ciebie ważny? Gdzie go trzymasz?). Między majem a listopadem ubiegłego roku na stronie pojawiło się 19 wpisów. Wśród nich znalazły się historie miłosne, rodzinne legendy, reminiscencje z czasów dzieciństwa. Wszystkie niezwykle sensualne, odnoszące się zwłaszcza do kategorii powiązanych ze zmysłami dotyku i wzroku. Wciąż jednak funkcjonujące poniekąd w oderwaniu od samych przedmiotów. Stewart oba te elementy scala, utrwalając je w serii oszczędnych akwareli. Następnie tworzy cały cykl dotyczący tych osobliwych narracji. Kolejne obrazy przeplata krótkimi cytatami bądź graficznymi zapisami idei, świetnie korespondującymi z tym, co usiłuje przekazać. W ten sposób ostatecznie usuwa bariery komunikacyjne, oferując odbiorcy możliwość obcowania z opowieścią w jej najczystszej, najbardziej jednostkowej formie.
Nie od zawsze jednak Stewart eksperymentowała ze zjawiskiem tak złożonym jak narracja. Punktem wyjścia było igranie z samym światem przedstawionym. W serii obrazów z 2011 roku w centrum jej zainteresowań znalazły się czas i przestrzeń. Poddając obróbce zbiór starych fotografii, artystka usiłowała wskrzesić utrwaloną na nich rzeczywistość. W większości przypadków pracowała na zdjęciach uszkodzonych, nieostrych, uchodzących za bezwartościowe z powodu różnego rodzaju mankamentów. Przy tej okazji dość wyraźnie rysuje się już obsesyjne niemal zainteresowanie Stewart tym, co niewypowiedziane, zatarte, zepchnięte na dalszy plan. Poprzez pokrywanie powierzchni zdjęć warstwą mocno rozcieńczonej farby (najczęściej akrylowej), artystka uwypukla, lub maskuje konkretne wrażenia czy informacje zapisane na fotografii. Zabieg ten porównuje do specyfiki samego zapisywania zdarzeń na kliszy- równie wybiórczego, z jednej strony zarysowującego bowiem obecność przeszłości, z drugiej zaś mocno ograniczającego jej pełne doświadczanie. Podmalowując stare fotografie, Stewart dąży więc do wytworzenia swoistego pomostu, który zdołałby wypełnić wyrwę obecną między samym zapisem wizualnym a doznawaniem. Efekt jest zdumiewający. Liryczne, pastelowe kolory łagodnie wibrują, budząc do życia emocje zakorzenione w samej fotografii. W ich obliczu odbiorca staje się żywym pudłem rezonansowym, czy może wręcz nowym nośnikiem historii, która powoli zaczyna wypełniać go wspomnieniem cudzych wzruszeń. 

Lizzy Stewart, "Some Strange Significance", 2012
Eskalacja wrażeń jednak nie następuje. Forma- niezmiennie oszczędna, minimalistyczna, dążąca do maksymalnej prostoty, powoduje że prace Stewart bronią się przed opatrywaniem ich terminami tak poważnymi jak chociażby „dzieło”. Reprezentują one raczej nurt sztuki współegzystującej z rzeczywistością, dalekiej od prób odrywania od niej odbiorcy. Nie umniejsza to jednak ich wartości. Okazuje się bowiem, że to właśnie ten świat, w którym funkcjonujemy na co dzień jest tym najbardziej literackim. Stewart zdaje się być tego świadoma, jak nikt inny, co swój wyraz znajduje w publikacjach takich jak tworzone przez nią ziny („The Nomads”), krótkie opowiadania graficzne („At 14:42 (everything happens)” z „Cardigan Heart”), czy wpisy na prowadzonym przez nią rysunkowym blogu. Znamienne jest to, że nawet w obrębie internetowego dziennika artystka nie przestaje realizować swoich głównych założeń. Z niezwykłym urokiem własną historię zapisuje skrawkami wrażeń- ich obrazem, treścią i doświadczeniem, które przyniosły. Jej narracja nie domaga się szelestu kołdry i kubka herbaty obok. Nie kojarzy się z wieczorami spędzanymi nad książką, która pozwala przenieść się do baśniowych przestrzeni. To opowieść sama będąca wspomnieniem i najbardziej zdumiewającą krainą. Wizualny znak prowadzący do zachwytu nad pięknym tu i teraz. 
 


Lizzy Stewart, "Some Strange Significance", 2012



czwartek, 4 lipca 2013

RADEK SZLAGA, FREEDOM CLUB

 Małe radości, wielkie sprawy
autor: Jarek Barton


Fajnie jest coś dostawać. Nie chodzi tu oczywiście o dostawanie "w czapę" ale o souveniry, gifty, drobne formy przekupstwa itp. Ponoć to czysto marketingowy obyczaj, wymyślony przez specjalistów od zarządzania, mający sprzyjać dobremu wizerunkowi biznesmena i chęci utrzymywania z nim dalszych relacji, a jednak przebił się do pop-rzeczywistości zwykłych śmiertelników – poczynając od bankowców, (którzy przy podpisywaniu umowy kredytu częstują nas cukierkami), przez Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy ("serduszko dla pana!"), spotkania młodzieży rzymsko-katolickiej nad jeziorem lednickim (słoik miodu, świeczka, czy kamień z rybą wręczane przez dominikanina Jana Górę), kończąc na jednym z największych rockowych festiwali w Roskilde (pierwszej setce osób wręczany jest zestaw powitalny składający się mapki, prezerwatyw i kilku piw sponsora imprezy) czy wreszcie pacjentach leczonych przez doktora G. (och chyba się zapędziłem). 



Ile ma to wspólnego ze światem artystów, sztuki czy wartości duchowych? Hmm? A co dostajecie na wernisażach? Tak, tak – prawie zawsze radość obcowania z artystą, dziewiczego kontaktu z jego dziełami, możliwość polansowania się itd. No i przecież jak dobrze można się "narąbać" na porządnym otwarciu wystawy! I ile dobrego potem opowiedzieć znajomym, że jaka to wspaniała i że warto na nią iść! Alko podawane w różnych formach na otwarciach wystaw to przecież też wartość dodana. Nie inaczej bywa u Radki Szlagi ba, wyróżnia się on na tym polu. Pomysł aby na wystawie umieścić sprzęt do pędzenia samogonu, najlepiej z wyhodowanych wcześniej pod folią ziemniaków, też na wystawie w instytucji sztuki jest co najmniej kontrowersyjny, na pewno oryginalny. Może to jeden z powodów dla którego właściciele galerii uznali go najlepszym młodym polskim artystą 2012 roku?
Na pewno nie jedyny. Radek Szlaga urodzony w Gliwicach absolwent i wykładowca Uniwersytetu Artystycznego w Poznaniu, powoli doceniany i za granicą (wystawiał tak zbiorowo z Joanną Rajkowską, Zbigniewem Liberą i innymi przedstawicielami polskiej sztuki współczesnej w rumuńskim muzeum Brukenthala czy z towarzyszem z kolektywu artystycznego "Penerstwo" Konradem Smoleńskim w Londynie, jak i indywidualnie w berlińskiej Alexander Ochs Gallery czy haskiej West) i w Polsce (Arsenał w Białymstoku, Zderzak w Krakowie, Arsenał i Enter w Poznaniu, Leto, Foksal, Piktogram, CSW i Zachęta w Warszawie plus nominacja do Paszportu Polityki za rok 2012) staje się jedną z bardziej interesujących postaci na krajowym podwórku artystycznym.
Trzeźwiejąc po pierwszym dniu wystawy (no chyba, że wolicie oglądać sztukę przez inne soczewki) warto się jej przyjrzeć. Freedom Club stał się ostatnio jego znakiem rozpoznawczym. Jest to dzieło totalne – prócz instalacji z sadzonek kartofli pod folią i zestawu do destylacji bimbru stoją wrak spalonego malucha, wypchane kury czy drewniana wieża z omiatającym salę okiem i chyba najważniejszy element – balansujące na granicy ikonoklazmu malarstwo, któremu Szlaga przywraca nadzieję, jako sztuce potrafiącej nowatorsko opisywać świat, całościowo jako nośnik wielkich narracji. W jego ekspozycji – której tytułowym punktem wyjścia stała się nieistniejąca organizacja terrorystyczna, będąca przykrywką dla działalności Teda Kaczyńskiego, wysyłającego bomby do amerykańskiego establishmentu – pojawiają się górale i Afroamerykanie, emigranci wszelkiej maści, demony, karły, kanibale. Wszystko składa się na wielowątkową, dygresyjną, pełną alegorii i motywów barokową narrację. Banałomalarstwo? W dobie "alternowoczesności", gdzie wszystko już było co dobitnie podkreślają nowe media, bezpretensjonalne czerpanie ze zwyczajnej codzienności prostych ludzi "tu" (mitycznej krainie szczęście, arkadii rodzinnych stron artysty) i "tam" (weryfikowanego american dream polonusów) jest zachwycające i wzruszające.


Wracając do początkowych rozważań – sam bimber pojawiający się w ekspozycjach Szlagi też staje się symptomatyczny. Pewnie, że oryginalny ale jakże w porównaniu z najczęściej serwowanym winem, czy czasem zdarzającą się whisky wywrotowy, rewolucyjny. Co więcej wywyższony przez postawienie go na antresoli na którą trzeba wejść po drabinie. Sam artysta określa temat swoich zainteresowań jako "wątpienie w sens", świadom ograniczeń jakie stawia przed nim malarstwo nie stara się konkurować czy porównywać do ekspresji Artura Żmijewskiego ale bezsprzecznie otwierając dobę postsasnalowską sytuować go trzeba w okolicach sztuki krytycznej, zaangażowanej po stronie wykluczonych, zapomnianych, biedniejszych. Pada to na całkiem podatny grunt, a jednak Radek Szlaga nie posuwa się do bezpośredniej krytyki systemu i masowości jakby zakłopotany schematyzmem języka używanego do opisywania świata. Malarstwo daje mu odpowiedni oręż do obrony szarego everymana, nieskalanego, chcącego żyć po swojemu. Przyglądając się całej wystawie aż czuć w powietrzu inspirację ludzkimi historiami, ich dramatami, troskami. W wywiadzie dla Wysokich Obcasów z lutego tego roku mówi: "często myślę o sobie jako o rzeczniku przegranej sprawy, portretuję margines marginesu, prowincję - geograficzną i mentalną - która okazuje się wielobarwnym i urodzajnym miejscem, gdzie idea mutuje, nabiera lokalnej specyfiki, pączkuje, puszcza kłącza i nikt jej tu nie spryskuje roundupem (środkiem owadobójczym), przez co jej owoce nie zawsze są piękne, ale mają niepowtarzalny smak."
Twórczość Szlagi wydaje się pijacko nieuczesana. Komentuje ironicznie i bajkowo rzeczywistość - w jego wykonaniu dosyć nierealną, senną, na pewno prowokując do myślenia. Oglądając obrazy widz dostaje (oprócz wspominanego cały czas samogonu – o ile oczywiście ma szczęście się nań załapać) ładunek silnie kulturotwórczy pełen kontekstów i motywów, w dobrze rozumiany sposób całkiem modny politycznie i intelektualnie. Jakkolwiek można by się zastanowić czy to nie swoiste panaceum na ewentualne wyrzuty sumienia warszawskiej średnio wyższej klasy odwiedzającej galerie sztuki współczesnej, to bezpretensjonalność, naturalność i szczerość artysty i jego dzieł bronią się.
Zatem, na zdrowie Radku!

KORESPONDAŻ

wystawa czasowa // 04.07.2013-08.09.2013
Muzeum Architektury
ul. Bernardyńska 5
Wrocław

Jiři Kolář, kolaż, 1996
Chociaż Jiři Kolář jest jednym z najwybitniejszych artystów XX wieku, w Polsce wciąż niewiele o nim wiadomo. Tym, których ciekawi, jak w latach 1986-87 wyglądała korespondencja między tym, 70-letnim wówczas Panem, a młodziutką paryżanką Béatrice Bizot, polecamy wystawę "Korespondaż".
Wernisaż dziś o 17:00 we wrocławskim Muzeum Architektury.

wtorek, 2 lipca 2013

SZUFLADA SZYMBORSKIEJ

wystawa czasowa // 02.2013-12.2014
Kamienica Szołayskich
Plac Szczepański 9
Kraków



jedna z pocztówek wykonanych przez Szymborską


Dzisiaj Wisława Szymborska obchodziłaby swoje 90 urodziny. To świetny pretekst do zapoznania się z jej twórczością plastyczną- poza poezją artystka bowiem całkiem zręcznie radziła sobie też na polu sztuki poczty. W Kamienicy Szołayskich w Krakowie wciąż jeszcze trwa wystawa "Szuflada Szymborskiej", na której prezentowana jest m.in. kolekcja pocztówek wykonanych przez poetkę.

TEODOR DURSKI, UTOYA

Utøya- na imię mam Czerwień. Teodor Durski.
autor: Szymon Bochniarz

Staram się o [tym] zapomnieć, zająć się swymi sprawami,  

gotować brokuły, otwierać i zamykać książki,  
myć zęby i sznurować buty.  
Anne Sexton

Masz taki absorbujący wzrok, Orfeuszu,
ostrzegali, byś nie patrzył za siebie.
Wyrzuć lutnię, jest bezużyteczna
 - tam, gdzie zmierzam są tylko kwanty.

Martyna Maciuszek


O młodych grafikach zwykło się mówić dużo i dobrze. Wymieniając poszczególne nazwiska, nie sposób nie wspomnieć o nagrodach, które dotychczas zdobyli, o szkole, w której mieli możliwość rozwinięcia swoich umiejętności, o wpływach, tendencjach i nurtach, z których czerpią inspirację, które być może sami zapoczątkowali…
O współczesnych wydarzeniach ciężko mówić obiektywnie, szczególnie, jeśli dotyczą sfer związanych z życiem publicznym, gdy znamy konsekwencje wpływu pop-quasi-kultury. To ona pozbawiła ludzi wszelkiego rozsądku, a przede wszystkim rzeczy powierzchownie prostej i oczywistej – współczucia.
Utøya, temat który pochłonął całkiem niedawno cały świat mediów, odkrył nowe oblicze ludzkiej natury – bezlitosność, obustronną bezlitosność. Z jednej strony mamy postać mordercy, który z zimną krwią morduje 69 osób i, jak donieśli świadkowie, „strzelający miał czerwoną twarz”; dzięki wykreowanej postaci zimnego i niewzruszonego zabójcy, Andres Breivick znalazł się w czołówce najbardziej znienawidzonych, godnych śmierci w czeluściach, postaci ostatnich lat. Patrząc jednak z innej perspektywy, znajdujemy w końcu postać człowieka zagubionego, a motyw działania, który wydaje się o wiele głębszy, niż płytka nagonka medialna, nurtuje do dziś naukowców i wolnych myślicieli. Nikt oczywiście nie daje jednoznacznej odpowiedzi. Statystyki (kto by tam im wierzył!) pokazują jednak, że największy odsetek ludzi z depresją, nerwicą i innymi zaburzeniami psychicznymi żyje właśnie na tej spokojnej, idyllicznej Skandynawii.

Teodor Durski, "Tajemnica (Love and Death)"

Wizerunek masakry w chłodnej i cichej Skandynawii staje się właściwym miejscem dla Teodora Durskiego, zastanawiającego się nad odpowiedzią na ciągle powtarzające się pytanie o rolę i miejsce śmierci w aktualnych sobie czasach. Niejednoznaczność nabiera dzisiaj jeszcze ciekawszego zabarwienia, gdyż kultura pop skutecznie przysłania nam wszelkie głębsze odpowiedzi, serwując tanie marketingowe chwyty, rozwiązania podane na srebrnej tacy. Artysta postanawia jednak przebić się przez pasmo kolorowych wycinanek, a efekty tego są nader zaskakujące.
Ciekawym tropem, od którego artysta rozpoczyna swoje poszukiwania, jest kanon antyczny. W oczekiwaniu na podróż punktem wyjściowym staje się tlący się słońcem Egipt. Litografia nie tylko poprzez kolor – słoneczny, ciepły, wywołujący przyjemne mrowienie na skórze – wskazuje nam na miejsce, z którego wypływamy. Obraz ten został wyjęty wprost z hieroglificznych przedstawień wyprofilowanych postaci, z zatarciem większości cech indywidualnych. Durski jednak podchodzi do tematu z bardzo osobistą refleksją, ukazuje nam postać nie od strony torsu, lecz od pleców, wepchniętą w dziwny, abstrakcyjny twór, przypominający nam krzyż. Zresztą temat ten przejawia nam się i w kolejnej części podróży, zwielokrotnionej postaci w Tajemnica (Love and Death), gdzie można doszukać się nie tylko nawiązania do wizerunku Chrystusa, ale i do greckiej rzeźby – najbardziej przypomina ona Wenus z Milo. Tak płynne poruszanie się między ikonografią wymaga niezwykłej wrażliwości i odwagi. Niepokój budzi jednak fakt, że bohaterowie przedstawieni w obu dziełach są raczej pogodni, wręcz trochę ekstatyczni, choć znajdują się w trudnej sytuacji – pierwsza postać zaplątana jest w dziwny twór, druga na głowie ma cierniową koronę. Odnosimy wrażenie, że nie doskwiera im ból. Artysta najpewniej świadomie nadał im łagodności, znajdują się w końcu w czasach, gdzie największym problemem jest rozwód w serialu. To cyniczne posunięcie prowokuje tym bardziej, że obecne kanony piękna są łudząco podobne do tych antycznych, a Durski wcale nie stara się temu zaprzeczyć, jego mężczyźni są bardzo pociągający, fizycznie doskonali i dziecinnie beztroscy.


Teodor Durski, "Hybris"

Mężczyzna jest zresztą najczęstszym bohaterem Łodzianina. Prace Hybris i Fama są kolejną gorzką prawdą o dzisiejszym społeczeństwie, żyjącym ideałami wyidealizowanego piękna i plotkach. Pycha, która kieruje życiem pierwszego bohatera, zostaje zasygnalizowana przez artystę grzybem atomowym w miejscu serca (sprytne posunięcie!). Mężczyzna ten wydaje się być zapatrzoną w swoją fizyczną atrakcyjność pustą istotą, z której nie wypływa więcej, niż widok ciała w opiętej bluzie. W Famie punktem odniesienia staje się nie tyle ciało kobiety, co sama moda na obserwację aktualnych „hotów” i można łączyć to z medialną burzą wywołaną wydarzeniem z Norwegii, która nie była sławna tylko dlatego, że zginęli tam ludzie, ale że działo się to w miejscu na pozór przypominającym Arkadię. Jest pewne, że gdyby podobna sytuacja zaistniała na wschodzie, media i ludzie zupełnie inaczej do tego by się odnosili. I na tę hipokryzję Teodor Durski daje nam swoją odpowiedź w czterech litografiach Północ, Południe, Wschód i Zachód. Postaci te są łudząco podobne do siebie, ich twarze są słabo widoczne, oplątane dziwną, nieokreśloną wstęgą, która przepasa ich twarze, przypominające zabandażowane mumie. Spośród nich najbardziej wyróżnia się Południe, jej postać jest spokojna i lekko rozpromieniona. Południe jest zresztą pierwszą z tegoż cyklu grafik. Kolejność ma znaczenie o tyle, że atak Breivika nastąpił po godzinie piętnastej, czyli już po południu, a jak zauważamy, kolejne grafiki mają już czarne twarze, bolesne, w geście żałoby.
Twórczość Teodora Durskiego jest twórczą i cyniczną kakofonią. Artysta ciągle mierzy się z tematami trudnymi i wymagającymi wiele śmiałości. Śmierć i bezsens ludzkiej egzystencji to kwestie poruszane już od starożytności, czego artysta ma pełną świadomość, wykorzystując tamtejsze kanony w swoich pracach; uzupełnia je jednak własną refleksją i nowoczesną formą, przez co są one nie tylko estetyczne dla oka, ale i dla duszy. Durski jest blisko odpowiedzi na odwiecznie intrygujące ludzkość pytania, choć im bliżej do finiszu, tym pojawia się pytań więcej i więcej…W ten sposób nigdy nie zobaczy ostatniej sceny, szczęśliwego zakończenia. Może to właśnie stało się powodem szaleństwa na dalekiej, bezkresnej i cichej Północy?