IGNORANCI W SIECI

wtorek, 19 listopada 2013

Ze wszystkich znajomych twarzy najmniej pamiętam swoją. Adrian Ghenie.


Śmierdzące, komunistyczne bary w tym mieście przyprawiają mnie czasem o mdłości. Metalowy stolik, na którym ktoś wypisał chyba wszystkie możliwe rumuńskie przekleństwa, rdzą rozlewa się na podłogę. Brud płytek i ociekające z lady krople kawy, układają się w siermiężne symbole, w których spokojnie można się przejrzeć. Pani w bufecie, w fartuchu przypominającym bardziej odłamek szmaty po zbombardowaniu, poleca jajka na Bekonie. Zamawiam więc specjalność zakładu i kawę, która pewnie niczym nie różni się od tej, którą pozbierałbym z podłogi.  Rozrywki w jednej z tych melin dostarcza mi mężczyzna po pięćdziesiątce, który smętnie skrzeczy w bliżej znanym mi języku. Snuje opowieść o
rozstrzelaniu Ceauşescu i pobliskiej Fabryce Pędzli, która kiedyś miastu przynosiła bajeczne dochody, a teraz jest miejscem dla artystów i reszty tych popaprańców, co zamiast myśleć o rozwoju miasta i powrotu gospodarczego prymu w państwie, rozwodzą się wyłącznie o niebieskich migdałach i wystąpieniach tak bardzo niezrozumiałych dla tak bardzo prostych ludzi, jak mieszkańcy tego miasta (jak podkreśla sam mówca – i on sam, oczywiście).

Fragile, 2007, oil on canvas, 50x95cm  źródło: plan-b.ro

Bekon przypomina stary, rozkładający się tłuszcz, który babcia trzymała w słoiku na wszelką chorobę. I zupełnie nie chcę wiedzieć, dlaczego nazywała go psim smalcem. Otwieram jedyną dostępną w Klużu gazetę, która choć trochę nie przypomina pociętego przez cenzurę skrawka papieru. W jednym z artykułów bardzo bogato ubrana pani, w bardzo bogato ozdobionej sali, pewnie w jeszcze bardziej bogato udekorowanym mieście, oświadcza, że obraz Francisa Bacona sprzedano za niebagatelną sumę 142 milionów dolarów. Przypuszczam, że to więcej pieniędzy niż to miasto kiedykolwiek widziało na oczy.
Z polecenia mojego towarzysza-malkontenta, który aktualnie zachwala remont na ulicy Unirii, postanawiam udać się do Fabryki Pędzli.

Przestrzeń Fabryki dokładnie odpowiada klimatowi miasta, choć w przeciwieństwie do niego, w tym miejscu tętni życie. Zaraz rozpocznie się wystawa. Tłum ludzi bezskutecznie przelewa się przez szklane drzwi, by naraz rzucić się na bagietki, to z szynką, to z łososiem. W kącie cichy mężczyzna obgryza paznokcie. To Adrian Ghenie. Poznałem go po pieszczotliwie uczesanych włosach i grupce dziennikarzy stojących, jak hieny, tuż obok niego.

Na jednej ze ścian Pogrzeb Duchampa. Każdy zna starą gadkę o wampirach mieszkających w Transylwanii. Jeśli ich istnienie rzeczywiście miałoby nie okazać się tylko mroczną legendą, to spodziewajmy się szybkiego powrotu ojca dada do rodzinnego domu (a jakże! Przecież to Tzara, który był Rumunem, właściwie zapoczątkował ten kierunek). Zresztą, na wystawieniu zwłok możemy dopatrzeć się i jeszcze jednego żałobnika spod pędzla Bacona.

Duchamps funeral, oil on canvas  źródło: plan-b.ro

Trupy wyprowadziły się z szaf, śmierdziało formaliną. Dada is dead – głos zza drzwi przyprawia mnie o gęsią skórkę. W centrum wilk niespiesznie spogląda na mnie. Zawieszony mundur na suficie przypomina nam, że jeszcze niedawno była wojna, a my byliśmy całkiem martwi. Czerń wylewająca się z wnętrza zaprasza do negocjacji ze śmiercią. Może kilka zabłąkanych da się jeszcze odratować.

Dada is dead, oil on canvas  źródło: plan-b.ro

Po bagietkach pozostały już tylko okruszki, które wyglądają jak żołnierzyki układane przez sześciolatka. Zaraz wybuchnie wojna, na ciasta, jak w nędznych komediach klasy B z lat sześćdziesiątych. Część widzów ze ściany zdążyło już oberwać za swoje. O dziwo, Panowie nie są zbyt zadowoleni z filmowej zabawy. Atmosfera przypomina raczej dobry thriller, w którym Pan A zabije z premedytacją Pana B. Mam wrażenie, że mroczne opowieści o tej krainie, snute co najmniej od kilku pokoleń, mają w sobie pewną dozę prawdy.

Pie fight study 2, 2010, oil on canvas  źródło: plan-b.ro

O, zaraz podadzą szampana! Z zachwytu próbuję przecisnąć się między biegnącym po trunek tłumem i udaję się do sali obok. Uciekam z niej jednak szybko, bo słyszę jakiś chrobot, jakiś trup wisi w pokoiku.
The Dada Room, 2010, installation, 320x500x600cm  źródło: plan-b.ro



Szymon Bochniarz

niedziela, 17 listopada 2013

"In God We Trust" - Dialog amerykańskich wierzeń.

"In God We Trust" słowa które po raz pierwszy pojawiły się na amerykańskich monetach w czasach wojny secesyjnej, oznaczały wsparcie dane Amerykańskim żołnierzom przez Boga. Po zaakceptowaniu maksymy przez Kongres w roku 1957 stały się oficjalnym credo Stanów Zjednoczonych. Zatwierdzane ponownie były w latach 2002 i 2011. Mimo sprzeciwów ludzi uważających, że słowa "In God We Trust" zaprzeczają zasadzie dowolności religijnej, oraz zasadzie rozdziału państwa i kościoła, motto funkcjonuje jako oficjalne od ponad 50 lat.

Wzbudzająca kontrowersje dewiza widniejąca w tytule wystawy odzwierciedla sprzeczności jej  charakteru. Na wystawie wszechobecny jest dualizm który odnajdujemy już u podstawy ideologii Stanów Zjednoczonych - z jednej strony jako narodu chrześcijańskiego, a z drugiej wojennego. Amerykańskie społeczeństwo stworzone z różnych skrajnych postaw, stanowi jednak całość. Specyfika nieuporządkowania odpowiada atmosferze ekspozycji; ma to na celu pokazanie przede wszystkim pluralizmu wierzeń i praktyk religijnych, łącznie z kultami różnego rodzaju sekt. To wszystko daje panoramiczny obraz wierzeń Stanów Zjednoczonych. Prezentowana w Zachęcie seria biblijnych zdjęć pochodzi z 2003 roku. Cykl fotografii o nazwie Jesus Is My Homeboy, zawiera znane wszystkim epizody z życia Jezusa.

Sceny zatytułowane Ostatnia wieczerza, Interwencja, Kazanie pokazują nam działania Chrystusa we współczesnej scenerii. Artysta ukazał Jezusa kanonicznie - postać mężczyzny o jasnych  sięgających do ramion włosach, z zarostem, w ubiorze odpowiadającym czasom jego życia. Ingeruje w zaistniałe konflikty, lub zasiada do stołu z młodymi ubogimi ludźmi. Więc nie tyle uwspółcześnił samego Chrystusa, co jego obecność, pokazując go w otoczeniu, które bliskie jest nam tu i teraz.

Wystawa opisuje relacje pomiędzy społeczeństwem a religią - to, w jak różnorodny sposób ludzie mogą definiować swoją wiarę. Problem religii w zaskakujący sposób splata ze sobą wszystkie czynniki dotyczące zagadnienia państwowości USA - rasizm, patriotyzm, politykę, a to wszystko zmieszanie z kulturą popularną. Zatem wszechobecny chaos jest całkowicie uzasadniony, bo czy nie taka właśnie jest religijność masowa?

Kilka pokoleń współczesnych amerykańskich artystów, wywodzących się z różnych tradycji wierzeniowych relacjonuje nam burzliwy miedzy religijny dialog. Przechadzając się po salach Zachęty, nie można nie zwrócić uwagi na fotografie Davida LaChapelle i Andresa Serrano, które dodają ekspozycji wyrazistości. David LaChapelle jest niezwykle frapującą postacią. Istotnym aspektem jego twórczości jest komercyjność, ponieważ LaChapelle fotografuje znane każdemu osobistości kultury masowej. Przed jego obiektywem stając celebryci tacy jak Angelina Jolie, Madonna czy Elton John.

materiał prasowy Otwarta Zachęta, fot. Marek Krzyżanek

Serrano przyjął zupełnie inną strategię w komponowaniu swych prac. Ewidentne są odniesienia do ikonografii chrześcijańskiej. Portrety postaci biblijnych mają prostą formę. Emanują emocjonalnością i szczerością. Artysta nawołuje do zrozumienia ludzkiej natury postaci. Dostrzeżenia pierwiastka człowieczeństwa w Jezusie czy Marii.

materiał prasowy Otwarta Zachęta, fot. Marek Krzyżanek

jednej z sal zobaczyć możemy prace Carlosa Rolona, artysty o korzeniach portorykańskich. Na początku swojej działalności koncentrował się na tworzeniu murali i graffiti, dlatego też posługuje się pseudonimem - Dzine. Aktualnie w Zachęcie możemy obejrzeć trzy jego dzieła. Jednym z nich jest Targ dewocjonaliów- sklepik przepełniony różnego rodzaju drobiazgami, które każdy odwiedzający galerię może nabyć. Wszystko to, co kojarzyć się może z masowo produkowanym religijnym kiczem tam właśnie się znajduje. Począwszy od świeczek z wizerunkiem Jezusa, poprzez kolorowe różańce,  naklejki z obliczami świętych, wachlarze, koszulki, aż po święte obrazki i rzeźby. Prawdziwą furorę robi plastikowa Matka Boska na wodę z odkręcaną koroną; aż chce się powiedzieć „Panie, zlituj się nad nami”! Dzine krytycznie wypowiada się o komercjalizacji religii, używając prostych lecz skutecznych w swej wymowie środków.

materiał prasowy Otwarta Zachęta, fot. Marek Krzyżanek

fot. własne
Spacerując po kolejnych salach również dostrzeżemy dzieła Dzine'a. Wartą uwagi pracą jest Rajski Budda, którego artysta posadził medytującego na głośnikach. Postać wykonał z błyszczącego tworzywa, udekorował kamieniami i brokatem. W dłoniach trzyma pęk sztucznych kwiatów o żywych kolorach. Budda promienieje, a z głośników umiejscowionych pod nim wydobywają się rytmiczne, niskie tony.


Carlos Rolon w swej pracy nawiązuje do społeczności Latynów u których zwyczajem stało się tuningowanie samochodów, by odznaczały się niepowtarzalnością i indywidualnością. Połączenie, którego nikt by się nie spodziewał może dać interesujący efekt. Beztroska postać rozluźnia napiętą atmosferę wystawy, natomiast Budda uosabia bezkonfliktową filozofię.
Rzeźba znajduje się naprzeciwko kolejnej pracy Rolona - Infinite Maharishi (After Yayoi Kusama). Zainspirowaną lustrzanym pokojem artystki Yayoi Kusama, która znana jest z projektów psychodelicznych, odnoszących się do innego doświadczania rzeczywistości. Dzine przedstawia nam nieskończoną, zmultiplikowaną kompozycję, przypominającą mandalę, znajdującą się w centralnej części instalacji. Zaciera się poczucie faktyczności, dzieło wprowadza w nową  nieznaną rzeczywistość, dzięki czemu odkrywamy nowe związki przestrzeni faktycznej i iluzyjnej. Zestawione ze sobą prace stwarzają szczególny kontekst. Prezentują odmienny rodzaj postrzegania duchowości. Poprzez nawiązanie do psychodeliczności oraz filozofii buddyjskiej przywołują klimat poglądów hipisowskich.


fot.własne

Na ekspozycji możemy zobaczyć fotografie w wykonaniu  grupy Generic Art. Solutions. Artyści ponownie interpretują portret papieża Innocentego X, autorstwa Diego Velázqueza. Powołują się na grę słów związaną z imieniem portretowanego papieża – Innocenty co oznacza niewinny (Innocent). W ten sposób podejmują kwestię wykonywania w Stanach Zjednoczonych kary śmierci. Prace swoją stylistyką przywołują na myśl serię obrazów Francisa Bacona wykonaną w latach 50 ubiegłego wieku. Wyraźnie jest również odniesienie do prac Andy’ego Warhola - Electric Chairs która komentowała kontrowersje polityczne toczące się wokół kary śmierci w Ameryce lat 60.


fot.własne

Wystawa z religijnością wiąże problem rasizmu oraz sprzeczności obecnych w ideologii USA. Michael Murphy w pracy Team Extreme Jesus, konfrontuje militaryzm oraz religię chrześcijańską. Temat ten poruszają również artyści Guerra de la Paz (Alain Guerra i Neraldo de la Paz) w pracy Męczennik i Pieta.

 Guerra de la Paz Pieta, materiał prasowy Otwarta Zachęta, fot. Marek Krzyżanek

W małej nieco ukrytej Sali, znajdują się prace dotyczące problemu rasizmu. Mieści się tam fotografia wykonana przez Andreasa Serrano przedstawiająca członka Ku Klux Klanu. W pobliżu znajduje się obrazu Jeff’a Sonhouse’a zatułowany Papi Shampoo, artysta w swojej twórczości skupiającego się na socjologicznej i politycznej roli afroamerykanów.


Jeff’a Sonhouse’a zatułowany Papi Shampoo, fot. własne

Andres Serrano Człowiek Ku Klux Klanu, fot, własne

Ekspozycja pokazuje jak zupełnie odmienne wierzenia funkcjonują obok siebie, oraz z jakimi problemami borykają się obywatele USA. Ameryka jest narodem zróżnicowanym kulturowo, co za tym idzie posiada szerokie spektrum wyznań. W Polskich realiach rzadko spotykamy wystawy bezpośrednio poruszające temat religii. Myślę, że kuratorce wystawy - Marii Brewińskiej pomimo trudnego tematu, udało się oddać różnorodność i specyficzny klimat.

Ekspozycja z pewnością operuje językiem popu oraz kiczu należy jednak odnieść się do tego z pewną rezerwą. Jest to strategia artystyczna wykorzystywana przez poszczególnych artystów; operująca pewną przenośnią - nie mówiąca wprost.



Sylwia Ciuchta

piątek, 15 listopada 2013

Epidemic



„Wejście w przestrzeń wystawy przynosi uczucie lęku zmieszanego z zawstydzeniem.” - tak brzmi pierwsze zdanie na kartce, leżącej przy wejściu do wystawy.  Odnosi się ono do pracy Liliany Piskorskiej pt. „Robię sobie dobrze Sztuką”(dokładnie jedną sztuką arbuza). Moim zdaniem, jedynym uczuciem wywoływanym przez tę epatującą seksualnością pracę jest obrzydzenie. Co prawda artystka, która nagrała swój performance na wideo, tak naprawdę jadła soczystego arbuza, lecz jakie jest wrażenie? Odrzucające. Nie dam sobie wmówić, że ma to jakąś wartość.

fot. własne

W kolejnym pomieszczeniu zostałem mile zaskoczony. Najpierw Jestem artystą autorstwa Arka Pasożyta. Satyra na współczesnego artystę. Włóczęgę, żebrzącego o pieniądze na ulicy z kartonem podpisanym: „jestem artystą, który nie może utrzymać się ze sztuki”. Na Epidemic zaprezentowano dokumentację fotograficzną oraz tabliczkę. Zwięzłe i treściwe. Oczywiście można spytać:
Dlaczego ma to być coś nadzwyczajnego?
Czy to, że żebrakiem jest artysta, coś zmienia?
Oczywiście, że nie, ale nie o to chodzi. Artysta, czy nie, stał przed różnymi instytucjami kulturalnymi i żebrał, udając nędzarza. Wiedząc jednak, że Pasożyt nie połaszczył się na kilka groszy zebranych w kapeluszu, można zastanowić się, co miał na celu. Otóż samo działanie na ulicy nic nie znaczyło. Dopiero przedstawienie takiej dokumentacji w uświęconych murach galerii nabiera kontekstu krytycznego (lepiej prześmiewczego, żeby nie wywoływać z lasu wilka sztuki krytycznej). W takich okolicznościach doceniam, bądź co bądź, narażanie się na karę grzywny 1500zł, nagany lub aresztu, o czym uprzejmie informuje mnie kurator wystawy, Piotr Lisowski.

fot. własne

Obracam się, widzę mural Tymka Borowskiego o podobnym charakterze, już w bezpośredni sposób opowiadający o sytuacji artysty. Sztuka, wytłumaczona prościej, niż to możliwe to wielki diagram, ze strzałkami, dymkami i komiksowymi rysunkami. Sarkastyczny, ale bardzo prawdziwy. Po bokach znajdują się jeszcze obraz i plakat o podobnej wymowie.

fot. własne

fot. własne

fot. własne

Dalej, za krótkim korytarzem drzwi bez klamki. Pytającym wzrokiem patrzę na panią chodzącą po sali. W odpowiedzi otrzymuję wzruszenie ramion. Po wejściu okazuje się, że z drugiej strony też jej nie ma. Przede mną tylko szyba. Wokół huk i trzaski. Sama praca nie jest wstrząsająca, jednak zaskoczenie robi swoje. Zdezorientowany zaczynam szukać drogi ewakuacji. Kolejne drzwi bez klamki, na szczęście prowadzące do dalszej części wystawy.

fot. własne

Teraz: Hortus conclusus. Przeciwko partykularyzmowi . Moim zdaniem nieudana próba przeintelektualizowanego, niskobudżetowego environment. Jako ignorant mogę wybaczyć, że nie rozumiem co autor miał na myśli, ale samo wykonanie jest po prostu niedbałe. Słowa Pana Lisowskiego, odwołującego się do duchampowskiego ready-made, zupełnie mnie nie przekonują. Jestem wielkim fanem dadaizmu, ale za często takie nawiązania mają zwolnić autora z rzetelności, niezbędnej moim zdaniem, w pracy artystycznej.

fot. własne

fot. własne

Instalacja Joachima Sługockiego, znajdująca się tuż obok, również w specjalnie wydzielonej przestrzeni, jest bardzo efektowna pomimo swojej prostoty. Stanowią ją podświetlone od tyłu płótna (szkoda, że nie jedno, bo niepotrzebnie przerywa to kompozycję) z naklejonymi kropkami i lampa na światło ultrafioletowe. Zestawienie barw, jadowitych i fosforyzujących, w połączeniu z obsesyjnie narzucającymi się kropkami, bardzo mnie przyciąga. Zawsze miło zobaczyć w Centrum Sztuki Współczesnej płótno, szczególnie, jeśli jest oryginalnie potraktowane. Zielonkawą żółcień cytrynową intuicyjnie łączę z tytułem wystawy i apokaliptycznym klimatem, co, jak sądzę, było zamiarem autora.

fot. własne

Wychodząc z pomieszczenia zauważyłem, że na szybie instalacji Venans umieszczony jest telefon komórkowy z nagranym w krematorium filmem. Praca Natalii Wiśniewskiej, pokój bez klamek, dopiero teraz nabrała pełnego znaczenia, gdy zobaczyłem na nagraniu trumnę wjeżdżającą do komory spalarni. Wspomniane pomieszczenie miało dokładnie taki sam kształt jak krematorium. Mnie takie chwyty nie ruszają, ale jestem pewny, że wielu ludzi mogłoby zemdlić na ten widok. Motyw vanitas mimo wszystko bardziej do mnie przemawia w formie holenderskich martwych natur.

A’propos śmierci, obok leży jedna z prac Izabeli Tarasewicz, Wilk, wykonana ze zszywanej, spreparowanej wieprzowiny. Dobrze wykonana forma, co szczególnie doceniam. Widziałem reakcje ludzi na tę pracę. Prawdę mówiąc dziwi mnie wywołane obrzydzenie. Co innego widzimy u rzeźnika? Niesmaczne jest wideo Liliany Piskorskiej, nie kawałek mięsa na podłodze.

fot. własne

Za ścianą, w osobnej sali znajduje się projekcja wideo Jana Manskiego Possesia. Widzę maszerujących żołnierzy, zwierzęce czaszki, dziwne machiny o trudnej do określenia funkcji. Jest też ofiara, prawdopodobnie wybuchu miny, przymierzająca protezę przedramienia. Sceny drastyczne, powiązane w niezrozumiały dla mnie sposób. Apokalipsa? Nie wiem, zależy jaką definicję słowa się przyjmie. Istnieje w końcu coś takiego, jak poezja apokalipsy spełnionej, która dotyczy II wojny światowej. Z pewnością sensem realizacji Manskiego jest wywołanie poczucia zagrożenia. Natłok negatywnych skojarzeń i nieznośny łomot sączący się z głośników sprawia, że chcę jak najszybciej wyjść. Tak też czynię.

film własny

Centralna, największa instalacja Ewy Axelrad, składająca się z ogromnych pasów gumy, odgradzających pomieszczenia, tworzących enklawę. Przestrzeń jest obszerna, ale zamknięta. Aby się przedrzeć, trzeba użyć trochę siły i przecisnąć się przez śmierdzącą, surową gumę. Wewnątrz sali znajduje się kontynuacja serii Possesia. Wprowadza widza w dziwny, mroczny świat, gdzie wszystko jest zniszczone, spotworniałe i przerażające. Nadpalona, szkolna mapa Polski z przyczepionymi metalowymi elementami wywołuje we mnie mieszane uczucia. Oddaje ogólny charakter ekspozycji, tylko trudno dostrzec, że to mapa Polski. Oprócz tego klatka ze zwierzęcymi czaszkami i dziwne skórzane twory, podobne technicznie do Wilka. Nie rozumiem do końca przekazu, ale może o to chodzi?  Co dla mnie zaskakujące, film Manskiego wykonany został, tylko w drobnej mierze, z filmów historycznych. Rąbka tajemnicy uchyla album leżący na stojaku obok prac.

fot. własne

fot. własne

Po przeciwnej stronie znajduje się Rdzeń Natalii Wiśniewskiej. Jak sama nazwa wskazuje, instalacja wykonano z rdzy. Materiał ten jednoznacznie kojarzy mi się z zepsuciem, rozkładem. Jednocześnie autorka odwołuje się do rdzennego znaczenia, czy rdzenia słowa. Usypane z tlenku żelaza przepraszam w 65 językach robi wrażenie. Można to zrozumieć jako chęć zadośćuczynienia (autorki?) za grzechy ludzi, którzy doprowadzili do zniszczenia  świata. Stał się Epidemic.

fot. własne

Po wyjściu z opresyjnego zamknięcia, trafiłem wprost na obiekty Izabeli Tarasewicz, niestety już nie tak udane jak wilk. Zapewne częściowo jest to wina oświetlenia i sposobu ekspozycji: ostre, punktowe światło lamp i umiejscowienie małych dzieł w dużej przestrzeni, nie wpływają korzystnie na odbiór.

fot. własne

Naczynie do zbierana monet. Pasożytnicza, rozbudowana, przywłaszczająca przestrzeń galerii instalacja. Arek Pasożyt postanowił bowiem urządzić w CSW swoją pracownię (zresztą nie pierwszy raz). A wygląda ona tak:

fot. własne

Kopie, przemalowane reprodukcje znanych obrazów, łóżko, materac i komputer z uruchomionym autorskim blogiem. Niczego tu nie brakuje, a w artystycznym nieładzie wyczuwalna jest twórcza atmosfera. Chętnie bym trochę posiedział, ale nie ma z kim pogadać. Przed pracownią jest jeszcze wideo opowiadające o artyście, swobodne, z poczuciem humoru. Rodzina autora oraz profesor Marian Stępak bardzo otwarcie mówią o Pasożycie. Bez zbędnych pochlebstw, raczej starają się przybliżyć, jak oni go rozumieją. Oprócz tego długa rura prowadząca od szczytu przymocowanej do sufitu drabiny wprost do gąsiora na wino, co rozumiem jako kontynuację pracy Jestem artystą.

fot. własne

Znów powtórka, tym razem Liliany Piskorskiej, pod postacią cyklu Zawsze byłam z Tobą. Oczywiście, to bardzo ciekawe doświadczenie wejść do mieszkań uznanych profesorów, artystów, ale jak sądzę, sam fakt nawiązania współpracy nie nadaje wartości realizacji. Kurator Piotr Lisowski utrzymuje, że dzieło Piskorskiej ma charakter ironiczny i pastiszowy. Nie jestem do tego przekonany. Moim zdaniem, autorka starała się jedynie wzbudzić zainteresowanie samym faktem zaangażowania takich osób jak Józef Robakowski, czy Alicja Żebrowska (tfu, sztuka krytyczna! I wilk został wywołany...).

fot. własne

Ekhem, na samym końcu wideo z instalacją od Izabeli Chamczyk. Niewątpliwie pozytywny akcent. Zarejestrowane reakcje gości galerii Arttrakt we Wrocławiu szczerze mnie rozbawiły. A wystarczyło tylko przekręcić kluczyk w zamku. Afera gotowa. Polska żółć popłynęła wartkim nurtem. Cenne są dla mnie realizacje obnażające postawy odbiorców sztuki. Rozumiem jednocześnie, że nie każdego musi coś takiego interesować, ale żeby od razu wyzywać pracowników galerii? Zachowajmy kulturę. Ignorancką oczywiście...

fot. własne


Kajetan Giziński

środa, 6 listopada 2013

Dzieła sztuki wątpliwej, czyli wyznania sprzedawcy obrazów Made in China




De gustibus non est disputandum* - tak mawia stare łacińskie przysłowie.
W każdym przeciętnym polskim domu znajdzie się cudowne cacuszko przekazywane z pokolenia na pokolenie i strzeżone niczym mityczny skarb. I tak na stole stoi kunsztowna, kryształowa (podobno!) rybo-patera, na półkach wyeksponowane są rupiecie wątpliwej funkcji i proweniencji, a na ścianie wisi landszafcik, względnie portret dalekiego przodka, oczywiście osadzony w pozłacane ramy. Czasem nawet zadajemy sobie pytanie: „Po co właściwie trzymam to cholerstwo w domu?”, ale zaraz potem oddychamy z ulgą, myśląc: „Przecież to PRAWIE antyk! Kapitał, będący zabezpieczeniem mojej spokojnej starości! Przecież ciotka nie podarowałaby mi... bubla?”
Niestety, z bólem w sercu, muszę uświadomić nieświadomych: W DZISIEJSZYCH CZASACH PODRABIA SIĘ WSZYSTKO, OBRAZY OLEJNE TEŻ.
Rzućmy więc podejrzliwym okiem na obraz wiszący w salonie i szczerze odpowiedzmy sobie na parę pytań, które rozwieją wątpliwości dotyczące tego, czy nasz skarb jest rzeczywiście dziełem sztuki lub chociaż dobrze wykonanym obrazem, czy też wisi u nas jakaś nędzna podróba. Sprawa jest zupełnie jasna, gdy znamy osobiście twórcę naszego dziełka. Praca kogoś z rodziny, przyjaciela czy koleżanki, jest zawsze czymś wartościowym, nawet jeśli w pierwszym, drugim, a nawet trzecim oglądzie nie bardzo jesteśmy w stanie stwierdzić, czy to, na co patrzymy, to namalowana porcja tatara, czy też twarz wujka Zdzicha. Wiemy, że nasz rodzinny Picasso poświęcił czas, talent (jeśli wystąpił; parafrazując klasyka: malować każdy może, trochę lepiej, lub trochę gorzej...), farbę (czytaj: pieniądze), by oczom naszym ukazał się wspaniały twór jego imaginacji. Warto więc docenić naszego artystę i powiesić sobie prezent nad kominkiem. Aha, jeszcze zdusić w sobie zapędy krytyczne, jeśli chcemy zostać w dobrej relacji z autorem. Gorzej, jeśli nie jesteśmy w stanie stwierdzić, kto jest autorem dzieła, albo w każdym przykurzonym obrazie wyszperanym w wakacje na pchlim targu, wietrzymy dobry interes.
Jako, że jestem jedynie biednym studentem, skazanym na łaskę uczelnianego stypendium, w wakacje pusty portfel zmusił mnie do poszukiwania alternatywnych źródeł dochodu. Obok ciepłych posadek telemarketera, ulotkarza, czy kelnera udało mi się wyłuskać ofertę: „AAAAAASprzedawcę obrazów olejnych pilnie zatrudnię.” Cudownie! W mojej wyobraźni pojawiła się wizja niewielkiej galeryjki z ograniczoną ilością niepowtarzalnych malunków, wśród których z pewnością znajdę jeszcze nie rozbłysłą, ale jakże obiecującą nadzieję polskiego malarstwa. Oferta dotyczyła sporego kurortu nad morzem, więc pożyteczne miało połączyć się z przyjemnym- marszandowanie w godzinach pracy a potem smażenie się na złocistej plaży.


Pierwsze moje rozczarowanie wyglądało tak:

fot. własne

Przemiły Pan Szef zaprezentował mi moje przyszłe miejsce pracy, nie różniące się niczym (poza towarem) od klasycznego stoiska z gaciami, jakie możemy spotkać na pierwszym lepszym targu. Skusił mnie jednak konspiracyjnie wyszeptanym: „podstawa PLUS PROWIZJA”, więc należało przetrawić gorzką pigułkę skojarzeń z ruskimi handlarami i dzielnie stanąć na stanowisku sprzedawcy dzieł sztuki wątpliwej.
Sprzedawca, to w sumie nie do końca odpowiednie słowo - należałoby raczej użyć szumnie i dumnie brzmiącego terminu „doradca klienta”. Doradztwo moje polegało na zapewnieniu kupującego o jego wspaniałym guście i wysublimowanym smaku. Przy okazji okazało się, iż mam w sobie bezczelnego kapitalistycznego naciągacza, który z uśmiechem na ustach sprzeda Ci płótno, które nie znosi wilgoci, a które Ty masz zamiar powiesić nad wanną w łazience. Serdecznie upraszam przyszłych zainteresowanych: NIE dobieramy obrazu do:
  • koloru ścian
  • koloru tapiserii
  • podłogi
  • mebli
  • koloru paznokci
Oczywiście nie chcę, aby ktoś teraz pomyślał, że urządzam sobie kpiny z tych wszystkich ludzi, którzy obok pluszowej foczki, czy statku w butelce kupili u mnie obraz - boki zrywam jedynie z tych, którzy tonem znawcy pytają: a za ile ta akwarela? Zwykle taki znawca po długich przemyśleniach i bolesnych (dla mnie) targach wybierał sobie na przykład paryski widoczek i z miną godną samego Charlesa Saatchi, na odchodnym wieszczył triumfalnie: kiedyś sprzedam to za miliony! 

fot. własne



fot. własne
Mój Miły Kliencie, nie zarobisz wiele na tym skądinąd przyjemnym dla oka obrazku. Po pierwsze - pod stołem mam jeszcze z 15 takich samych, po drugie - to, co kupujesz, nie jest dziełem jeszcze niedocenionego studenta ASP, a jedynie wytworem małych zdolnych chińskich rączek. W Chinach jest to praca jak każda inna, takie paramalarstwo jest jedynie formą zarobkowania pozbawioną jakiejkolwiek głębszej treści, całkowicie odtwórczą, gdzie malarz nie jest artystą tylko rzemieślnikiem 
(http://www.polityka.pl/swiat/tygodnikforum/243682,1,w-chinach-kopiuja-na-potege.read ).

Prawdziwą zmorą są koszmarkowate kopie obrazów znanych mistrzów, które nawet już nie są podobne do swoich pierwowzorów. Van Gogh obciąłby sobie z pewnością drugie ucho, gdyby zobaczył idące w setki marne podróby Słoneczników, które tuż obok Pocałunku Klimta są najczęściej eksploatowanym tematem. Koszt takiego obrazu wykonanego w Chinach to około 35 dolarów, w Europie będzie sprzedany za 100 dolarów, a Mój Drogi Szef kroi Cię na jakieś 150 dolców (bo przecież musi mi zapłacić prowizję).

źródło: internet

Kupowanie obrazów made in China to nie grzech przeciwko sztuce, jeśli jesteś świadomy co kupujesz po co właściwie to robisz. Nie łudź się, że za 200 złotych wydanych u mnie zakupiłeś arcydzieło, na którym szybko się wzbogacisz. Jeśli jednak zdecydowałeś się na TEN konkretny obraz, bo Ci się podobał i chcesz, żeby ozdobił Twój salon, zamiast bohomaza sprezentowanego przez rodzinnego Picassa, to wszystko z Tobą w jak najlepszym porządku.

*o gustach się nie dyskutuje.


sobota, 2 listopada 2013

Gdy rozum śni. Skarby kolekcji Sandretto Re Rebaudengo

Gdy rozum śni. Skarby kolekcji Sandretto Re Rebaudengo


          Kilka minut temu skończyła się konferencja prasowa z włoską kolekcjonerką Sandretto Re Rebaudengo. Teraz już wiem czego mogę oczekiwać poznając jej zbiory. Prace są niezwykle zróżnicowane, zarówno tematycznie, jak i pod względem wykonania (techniki). Jednak wszystkie odnoszą się do ważnych przemian ostatnich dwudziestu lat. Sandretto Re Rebaudengo zaczęła kolekcjonowanie w latach dziewięćdziesiątych XX w. i dzięki temu możemy z szerokiej perspektywy spojrzeć na przełomowe wydarzenia najnowszej historii, ukazane we współczesnych im działaniach artystycznych. Zaczęłam się zastanawiać, skąd zrodził się pomysł tytułu wystawy: Gdy rozum śni?. Po jej obejrzeniu i chwili refleksji, to właśnie on wydaje mi się najbardziej adekwatny. Na wystawie są prezentowane prace artystów, którzy chcieli obudzić widza, w odważny sposób zaprezentować swoją postawę, przeciwstawić się czemuś, pokazać inne rozwiązanie. Nie chcieli, żebyśmy stali się bezwiednie dążącym tłumem, goniącym za bliżej nieokreślonymi ideami.
Szybkim krokiem pokonałam kilkadziesiąt schodów, które dzieliły mnie od tej niezwykłej kolekcji. Zbiory znajdowały się w dwóch salach na pierwszym piętrze w Centrum Sztuki Współczesnej w Toruniu. Dowiedziałam się, że wystawa nie ma określonego kierunku zwiedzania. Trochę mnie to zdziwiło. Myślałam, że skoro prezentuje ważne i przełomowe wydarzenia w historii, to chronologia jest tu istotna. Jednak tym razem ważniejsze jest indywidualne tworzenie więzi z pracami. Zauważyłam, iż mimo, że prace są różnorodne i poruszają bogaty wachlarz wątków, to jest w całej kolekcji kilka punktów wspólnych. Można przypuszczać, że Sandretto Re Rebaudengo ustaliła swój klucz tworzenia tego zbioru – nie tylko przełomowe wydarzenia, ale również narastające w tych czasach konflikty, kryzysy społecznie, ekonomiczne i polityczne. Fakty istotne dla każdego z nas.
Zwiedzanie wystawy rozpoczęłam od sali, która zwiodła mnie niezwykle głośnymi trzaskami. Wzbudziły one pewien niepokój, ale również ciekawość. Okazało się, że sprawcą tego zamieszania jest Paul McCarthy i jego praca „Pokój Bum –Bum” z 1992 roku. Instalację stanowił pokój z czterema parami drzwi(które otwierały się i zamykały, i to one dawały tak intrygujący efekt. Po chwili zaczęły się one również obracać. Zdecydowanie to niezwykły początek zwiedzania. Pokój uspokoił mnie, znalazłam w nim rytm i harmonię, której w niespokojnych czasach brakuje, aczkolwiek trzask drzwi i pustka wzbudziły mój lęk. Spowodowały, że w głowie pojawiły się setki obrazów, które widziałam w filmach dokumentalnych dotyczących wydarzeń historycznych. Poza tym sprawiły wrażenie miejsca zbrodni.



Paul McCarthy Pokój Bum-Bum    fot. Aro Kucharski

          Chwilę później moje oczy zwróciły się ku pracy Thomas’a Hirschhorn’a „Rodzina Camo” z 2006 roku. Ta praca wzbudziła we mnie wiele emocji, natłok obrazów i dźwięków, gonitwę myśli. Matka, ojciec i dwójka dzieci w strojach moro, gotowi stoczyć wojnę. Na dole, wokół ich stóp leżą rozmaite zdjęcia osób postrzelonych, z rozbitą głową, ze złamanymi kończynami, a do tego nagie kobiety w odważnych pozach, w mundurach wojskowych. Zwykłe przedmioty użytku codziennego również są opatrzone charakterystycznym wzorem moro. Jak to rozumieć? Mundur wojskowy, tak jak policyjny czy kitel lekarski, kojarzyły mi się z powagą, szacunkiem i w pewnym sensie zaufaniem. Dla ludzi z krajów pogrążonych w wojnie był raczej symbolem niepokoju, lęku i strachu, tragedii spowodowanej śmiercią setek niewinnych osób. A co się dzieje dziś z tymi, utrwalonymi w tradycji, symbolami? Są nadrukowywane na okładkach zeszytów, gumek do mazania i przyborów geometrycznych. Projektanci ubrań robią z tego wzoru trend, a przemysł pornograficzny hit, coś, co zapewnia wysoką sprzedaż. Połączenie pięknej kobiety w odważnej stylizacji, zarezerwowanej dla „prawdziwych twardzieli”. 


Thomas Hirschhorn, Rodzina Camo    fot. Aro Kucharski

          Przeszłam do drugiego pomieszczenia i od razu spotkałam dzieło, które zwróciło moją uwagę. Janet Cardiff i George Bures Miller „The Muriel, Lake incydent” z 1999 roku. Pozornie jest to zwykła drewniana skrzynia. Jednak w jej wnętrzu czeka na widza niespodzianka. Wystarczy założyć słuchawki i spojrzeć przez szybkę. Znajdujemy się w zminiaturyzowanej sali kinowej. A tam kilkadziesiąt małych foteli. Wszystkie puste. Na ekranie kinowym, wyświetlany jest film. W roli głównej piękna kobieta o bardzo jasnej karnacji i ciemnych, długich włosach. Wzrok widza przykuwają jej oczy. Zagubione spojrzenie. Wnętrze sali kinowej jest bardzo bogato zdobione. Przez chwilę pozwoliłam sobie na zapomnienie. Słuchałam dźwięków dobiegających ze słuchawek i patrzyłam na zmieniające się obrazy na ekranie. Czułam się jakbym była obecna w środku, ale coś budziło mój niepokój. Pustka. Kobieta, która była zagubiona. Niepewność. Lęk. Ale czyż nie o to chodziło autorom tej pracy? Zdjęłam słuchawki i przeszłam kilka kroków dalej. Oglądałam dzieła innych plastyków. Wszystkie swą niezwykłością zmuszały do zatrzymania się, do refleksji, analizy. Każde zaskakiwało mnie na swój niepowtarzalny sposób. 


Janet Cardiff i George Bures Miller, The Muriel, Lake incydent    fot. Aro Kucharski

           Jeszcze kilka razy zastukałam obcasami w posadzkę i znalazłam się w pokoju, gdzie odtwarzany był film Yang- Beak Lee. Usiadłam na przygotowanej ławeczce i zobaczyłam setki kolorowych kwiatów. Zauważyłam, że każdy z nich porusza się w swoim indywidualnym tempie. Po dłuższej chwili z prawego boku ekranu wydobywa się postać. Z trudnością można dostrzec, kim ona jest, gdyż jej ciało, a właściwie jego zarys, jest pokryty takimi samymi kwiatami jak tło. Mrużąc oczy dostrzegłam, że jest to mężczyzna i na pewno ma plecak, hełm i strój wojskowy. Z boku wyłoniła się kolejna postać. I tak szły już później jedna za drugą. Również tu odnalazłam odwołanie do przemian politycznych. Do momentów w historii, kiedy nie wiadomo było, kto jest kim i o czym można mówić głośno. Można również spojrzeć na to dzieło, jak na obraz zwykłych żołnierzy, którzy są kochającymi ludźmi, ale zmieniają się podczas wojny, gdy widzą ból, śmierć, doświadczają głodu. Gdy na ich oczach umierają bliscy i przyjaciele, stają się zupełnie innymi osobami. Te przygnębiające skojarzenia jednak szybko zostały wyparte z moich myśli przez towarzyszący projekcji dźwięk. Śpiew ptaków, odgłosy przyrody. Miałam wrażenie, jakbym znajdowała się w jakimś sadzie, w piękny, słoneczny, letni dzień.


Yang- Beak Lee, Angel Soldier no.07    fot. Aro Kucharski

          Po obejrzeniu tak wielu ciekawych dzieł myślałam, że nic mnie już nie zaskoczy. Kierowałam się do wyjścia, gdy dostrzegłam po lewej stronie zbiór prac Sergey’a Sapozhnikova i Alberta Pogorelkina, „Halabuda” z roku 2008. 


Sergey Sapozhnikov, Albert Pogorelkin, Halabuda    fot.Aro Kucharski 

          Jest to czternaście prac (fotografii) wiszących w dwóch rzędach. Prace przedstawiają codzienność, zwykłe sytuacje w niezwykły sposób. Przyciągają one moją uwagę, bo pokazują bałagan, ludzi w piżamach, leżących na kanapie, mężczyznę osamotnionego patrzącego gdzieś nie tylko poza kadr, ale również obok widza. Co przykuwa uwagę? Chyba styl fotografii, który jest bardzo tajemniczy, ciekawe kadrowanie, lekki niepokój w pracach i stonowane barwy. To dzieło stało się idealnym zakończeniem mojej wędrówki po historii, choć widzę, że niektóre osoby właśnie z tego miejsca zaczynają swoją przygodę z kolekcją. Jednakże nieokreślony kierunek zwiedzania pozwolił mi na indywidualny odbiór tej wystawy. Zaczęłam od trzasku, wielkiego wydarzenia, przełomu, a skończyłam na prozie życia codziennego. Na pewno dzieła te poruszyły mnie wewnętrznie, zmusiły do wielu przemyśleń, analiz i refleksji. Teraz mogę już spokojnie opuścić Centrum Sztuki Współczesnej. Gdy znalazłam się na zewnątrz  uśmiechnęłam się tylko do siebie otwierając czarny parasol. Już wiem, że będę musiała wrócić na tę wystawę jeszcze raz, by zobaczyć, czy po kilku dniach będę mogła spojrzeć jeszcze inaczej na te dzieła. Czy znajdę inne odniesienia, czy wzbudzą one we mnie nowe, nieznane dotąd emocje?


fot. Aro Kucharski

Aleksandra Komorowska